Siódmy album serii poświęconej wojowniczej córce Thorgala Aegirssona jest ostatnim przed zapowiadanym od dłuższego czasu zbiegnięciem się ścieżek wszystkich głównych bohaterów, rozdzielonych w wyniku takich, a nie innych zrządzeń losu (czyt. pomysłów nie czuwającego już nad kształtem „Światów Thorgala” Yvesa Sentego). Przede wszystkim jednak „Nidhogg” zamyka dyptyk poświęcony czarnym elfom. Na szali postawiony jest los świata, a w rozgrywce bierze udział całkiem sporo graczy. I kogo tu nie ma? No właśnie, lista obecności jest naprawdę długa, a znajdują się na niej między innymi: zagrażające równowadze i zarazem dość słabo zorganizowane czarne elfy z ich królową Lolth na czele, mogące podjąć środki zaradcze i zarazem trzymające się na uboczu świetliste elfy, z założenia potężny i niespodziewanie niezainteresowany udziałem w wydarzeniach wielkiej wagi wąż Nidhogg, niegdyś stawiany za wzór czarnego charakteru i sprowadzony do roli sługusa Volsung z Nichor, pałający żądzą zemsty i jak zawsze nieporadny mag Azzalepstön, próbujący odkupić winy i rozdarty wewnętrznie Vigrid, zawsze gotowy do działania i odważny Tjahzi, szukająca możliwości zdjęcia rzuconego na nią uroku i przywiązana do Louve Jasmina, czuwająca nad Aaricią i zarazem kierowana sobie tylko znanymi motywami bogini Frigg, rozdarta uczuciowo i na nowo silna Aaricia, wreszcie próbująca się w tym wszystkim odnaleźć nasza bohaterka Louve, która zbiera niezwykłe doświadczenie poprzez styczność z niezliczoną liczbą stworzeń i przeżywająca niezwykłe przygody. Całkiem sporo, jak na jeden album, czyż nie?
Choć akcja w komiksie rozgrywa się w dość szybkim tempie, najbardziej brakuje w nim iskry mogącej wzbudzić większe emocje. Wprowadzenie do uniwersum „Thorgala” zagrożenia rodem z kolejnego odcinka „Avengers”, w którym Mściciele ratują Galaktykę, nie służy niczemu konkretnemu. Przecież nigdy tak naprawdę nie chodzi o skalę zagrożenia, lecz o postaci, którym grozi niebezpieczeństwo. Ktoś powie, że motyw chaosu światów nie jest w serii nowy, że mowa o nim była w „Strażniczce Kluczy”. No tak, ale Thorgal ratował wówczas honor Strażniczki Kluczy i stawał w obronie swojej rodziny. Dlatego pewnie mało kto w ogóle pamięta, co kierowało Nidhoggiem, który wysłał Volsunga pod postacią Thorgala po pas nieśmiertelności. Zasada, którą zazwyczaj kierował się Jean Van Hamme tutaj zostaje odwrócona, zresztą nie pierwszy raz...
W tym kontekście zastanawiam się, na ile czytelnik ma prawo wzruszać w trakcie lektury ramionami, skoro ramionami wzruszają bogowie z Asgardu. Przecież wiedzą o planowanym przez czarne elfy zamachu na święty jesion. Czyżby Asowie byli nihilistami? A może zakładają, że nic strasznego się nie zdarzy, a mała dziewczynka z pomocą przyjaciół ocali wszystkie dziewięć światów? Doprawdy nie dziwię się, że czytelnik może przyjąć taką, a nie inną postawę.
Jeśli chodzi o sam aspekt przygodowy, na pierwszy rzut oka wszystko wygląda dobrze. Louve staje przed bardzo trudnym zadaniem. Raczej wydaje się to być misja przerastająca małą ludzką dziewczynkę, ale po pierwsze ona sama jest wyjątkowa, a po drugie ma po swojej stronie wyjątkowych sojuszników. Niestety na poziomie rozpisywania scenariusza komiksu pojawiają się pewne zgrzyty. Aż osiem plansz (co stanowi jedną piątą albumu) Louve spędza w Międzyświęcie, głównie uciekając przed Nidhoggiem. Sugestywna okładka autorstwa Grzegorza Rosińskiego daje nadzieje na prawdziwy horror. Jak się okazuje, w zasadzie niczemu to nie służy, powiedzielibyśmy, że jest to typowy zapychacz fabularny. W dodatku w napakowanym akcją albumie rozrysowanym na 311 kadrów, 76 jest niemych (w tym zajmująca trzy plansze niema sekwencja pod koniec albumu). Oczywiście z założenia nic w tym złego, natomiast może to wywoływać dysonans, ponieważ z jednej strony Yann pozwala sobie na liczne retardacje, z drugiej niejako pospiesznie zamyka kolejne wątki.
Całkiem sporo obiecując sobie po lekturze „Królowej czarnych elfów” i mając świadomość nieuchronnej konieczności domknięcia wielu ważnych wątków w niniejszym albumie, w moim przypadku „Nidhogg” pozostawił po sobie posmak zmarnowanego potencjału, co tym bardziej boli, ponieważ scenarzysta wytoczył na jego potrzeby armaty. Na myśli mam oczywiście ucieknięcie się do chyba największego możliwego zagrożenia oraz rozstawienie na szachownicy potencjalnie mocnych figur. Szczególnie w obliczu zapowiadanego chaosu światów, zastosowane rozwiązania fabularne wypadają dość przeciętnie, a samemu zakończeniu brakuje mocnego akcentu. Przechodząc zaś do konkretów, zawiodły mnie cztery zasadnicze elementy, które wymienię poniżej.
Po pierwsze powrót Volsunga z Nichor. Myślę, że mało komu należy przypominać, kim Volsung był i po czym dał się poznać stając na drodze Thorgala. W interpretacji Yanna daleko mu jednak do perfidnego łotra bez czci i wiary. Po prostu jest nijaki. Powiedziałbym, że bliżej mu do błazna niż szczwanego lisa. Zresztą to samo tyczy się Nidhogga, na planszach niniejszego albumu ukazanego jako dość nieudolnego (i o dziwo nieświadomego pewnych szczególnych zdolności krasnala). Tym oto sposobem Louve i Tjahzi bawią się z dwoma więźniami Międzyświata w ciuciubabkę niejako na swoich warunkach. Nie tego spodziewałbym się po konfrontacji naszej bohaterki ze złowieszczymi czarnymi charakterami, jednymi z najbardziej udanych w kreacji Jeana Van Hamme'a. Moim zdaniem sięganie po tak ikoniczne postaci nie może wiązać się ze zmienianiem ich usposobienia. W zasadzie wiernie oddający ich powierzchowność Roman Surżenko wchodzi w takim układzie w sprzeczność z nadawanym im przez scenarzystę cechom charakteru. To samo dotyczyło wcześniej między innymi Strażniczki Kluczy lub Vigrida, którym przypisane zostały cechy, o których wcześniej nie było mowy, a które diametralnie zmieniły sposób, w jaki się je teraz postrzega.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nijak zostaje rozwiązany wątek Lundgena. W tym przypadku mam wrażenie, że Yann po prostu chciał się go za wszelką cenę pozbyć, a zabrakło mu czasu i miejsca, by w natłoku wydarzeń rozegrać jakąś porządną intrygę. Wobec tego poważnie się zastanawiam, czy taki był pierwotny zamysł scenarzysty, czy też doszło do jakiejś zmiany po konsultacjach z Xavierem Dorisonem. Jeśli od początku w ten sposób planowane było pozbycie się tej nieprzyjemnej postaci, która swoimi działaniami pchnęła Aaricię ku jakiemuś obłędowi, to tym bardziej czegoś tu nie rozumiem. Jeśli zaś na decyzję Yanna wpływ miał Dorison, to niestety doprowadziło to do trochę słabego finału tego wątku.
Niewykorzystany potencjał dotyczy w dużej mierze gwiezdnej kołyski, w której Leif odnalazł nowo narodzonego potomka gwiezdnego ludu. To zresztą nie pierwszy raz, kiedy artefakt wprowadzony przez Yanna zostaje wykorzystany w sposób pozostawiający wiele do życzenia. Tak było z bransoletą oraz wisiorkiem, którymi posłużyła się w poprzednich przygodach Louve. Nagle znaczenie kołyski w całej intrydze maleje, a w dodatku okazuje się, że Azzalepstön jest w stanie przecinać „metal, który nie istniał”. No właśnie, chyba najbardziej boli mnie fakt, że w zasadzie wyciągając ten przedmiot z kapelusza, Yann po prostu go niszczy. Lepiej by było, gdyby w ogóle sobie o jego istnieniu nie przypominał. Zresztą zawsze zdawało mi się, że tratwa ratunkowa uległa zniszczeniu, więc tym bardziej.
Wreszcie warto wspomnieć o wielkim nieobecnym w tym albumie. Mam na myśli Skalda, pierworodnego syna Thorgala spłodzonego z Aniną (na co wskazują wszelkie znaki na ziemi i niebie). Jeśli ktoś spodziewał się jego udziału w tej historii, ten grubo się rozczaruje. A w obliczu dużego zagrożenia, mógłby to być występ o niebagatelnym znaczeniu. Najwyraźniej zabrakło dla niego miejsca, natomiast wygląda na to, że postać ta posłuży Yannowi w przyszłości (co sugerowałoby przedłużenie serii), podobnie jak inne niedomknięte wątki: mogącego odczynić urok rzucony na Jasminę bezoaru oraz zupełnie nowego artefaktu wprowadzonego przez scenarzystę (najwyraźniej lubującego się w tego typu zabiegach).
Próbując dokonać swego rodzaju bilansu dotychczasowych poczynań Yanna, na myśl przychodzi mi jeden wniosek, który w jakiś sposób definiuje jego sposób pracy na przestrzeni wszystkich albumów „Louve”. O ile zatem nie sposób mu odmówić solidnego warsztatu scenarzysty, ze smutkiem nie zauważam, aby miał coś konkretnego do powiedzenia. Zwróćmy uwagę, że „Szkarłatny ogień” Xaviera Dorisona nie jest tylko i wyłącznie komiksem stawiającym na szali losy świata i nastawionym na wartką akcję. Bardzo silnie zarysowuje relację ojca z odtrąconym synem. Przy okazji pojawiają się słowa wypowiadane przez bohaterów, które warto cytować, a to też ważne w kontekście wskazywania pewnego światopoglądu młodemu pokoleniu.
Po lekturze „Nidhogga” w zasadzie da się odczuć, że francuski scenarzysta miał pomysł na to, jak na przestrzeni tej serii poprowadzić postać Vigrida. I chociaż ów pomysł osadza się między innymi na niezrozumiałej dla mnie interpretacji wydarzeń ukazanych w „Ofierze”, przemawia do mnie wykorzystanie motywu zauroczenia księżniczką wikingów, która uratowała życie oślepionemu bogowi z Asgardu. Właśnie dzięki tej wiarygodności, nadchodzi moment, w którym wzbudzane przez komiks emocje osiągają zadowalający poziom. Jestem pod wrażeniem, akurat to się udało. Natomiast cała reszta nie wyróżnia się niczym szczególnym. A już zupełnie niezrozumiała dla mnie scena jest, kiedy odczuwająca spełnienie po wykonanej misji Louve zostaje ni z tego, ni z owego wytargana przez Aaricię za uszy. Tak, zdradzam w tym momencie scenę mającą miejsce prawie pod sam koniec albumu, ale wspominam o niej dlatego, bo po jego lekturze pomyślałem sobie, że być może Yanna również warto byłoby wytargać za uszy. Po prostu kontrowersja nie jest drogą, której bym się spodziewał po kontynuacji „Thorgala”.
Kolejne odcinki serii „Louve” od samego początku są pisane poprawnie. Jednak czy to wystarcza? W swojej poprawności Yann podjął kilka niewybaczalnych dla wieloletnich fanów serii decyzji – jakby ku chwale telenowel, które zdaje się tak bardzo lubić – lecz odnoszę wrażenie, że w ostatecznym rozrachunku wiele z jego pomysłów nie ma aż tak dużego znaczenia. O dziwo, pomimo naprawdę dużej liczby wydarzeń, status quo z „Raissy” w jakimś sensie zostaje zachowane, a na pewno nie zmienione na tyle, na ile można było się w pewnym momencie spodziewać. Najważniejsze jednak, że Aaricia i Louve mogą w spokoju oczekiwać w Nothlandzie powrotu Thorgala, Jolana i Aniela.
"Louve" album 7: "Nidhogg"
Tytuł oryginalny: Nidhogg
Scenariusz: Yann
Rysunek: Roman Surżenko
Tłumaczenie: Wojtek Birek
Wydawnictwo: Egmont Polska
Data publikacji: 04.2017
Wydawca oryginału: Le Lombard
Liczba stron: 48
Format: 21,5 x 28,5 cm
Papier: kredowy
Druk: kolor
Oprawa: miękka/twarda
Cena: 22,99 zł/29,99 zł
Choć akcja w komiksie rozgrywa się w dość szybkim tempie, najbardziej brakuje w nim iskry mogącej wzbudzić większe emocje. Wprowadzenie do uniwersum „Thorgala” zagrożenia rodem z kolejnego odcinka „Avengers”, w którym Mściciele ratują Galaktykę, nie służy niczemu konkretnemu. Przecież nigdy tak naprawdę nie chodzi o skalę zagrożenia, lecz o postaci, którym grozi niebezpieczeństwo. Ktoś powie, że motyw chaosu światów nie jest w serii nowy, że mowa o nim była w „Strażniczce Kluczy”. No tak, ale Thorgal ratował wówczas honor Strażniczki Kluczy i stawał w obronie swojej rodziny. Dlatego pewnie mało kto w ogóle pamięta, co kierowało Nidhoggiem, który wysłał Volsunga pod postacią Thorgala po pas nieśmiertelności. Zasada, którą zazwyczaj kierował się Jean Van Hamme tutaj zostaje odwrócona, zresztą nie pierwszy raz...
W tym kontekście zastanawiam się, na ile czytelnik ma prawo wzruszać w trakcie lektury ramionami, skoro ramionami wzruszają bogowie z Asgardu. Przecież wiedzą o planowanym przez czarne elfy zamachu na święty jesion. Czyżby Asowie byli nihilistami? A może zakładają, że nic strasznego się nie zdarzy, a mała dziewczynka z pomocą przyjaciół ocali wszystkie dziewięć światów? Doprawdy nie dziwię się, że czytelnik może przyjąć taką, a nie inną postawę.
Jeśli chodzi o sam aspekt przygodowy, na pierwszy rzut oka wszystko wygląda dobrze. Louve staje przed bardzo trudnym zadaniem. Raczej wydaje się to być misja przerastająca małą ludzką dziewczynkę, ale po pierwsze ona sama jest wyjątkowa, a po drugie ma po swojej stronie wyjątkowych sojuszników. Niestety na poziomie rozpisywania scenariusza komiksu pojawiają się pewne zgrzyty. Aż osiem plansz (co stanowi jedną piątą albumu) Louve spędza w Międzyświęcie, głównie uciekając przed Nidhoggiem. Sugestywna okładka autorstwa Grzegorza Rosińskiego daje nadzieje na prawdziwy horror. Jak się okazuje, w zasadzie niczemu to nie służy, powiedzielibyśmy, że jest to typowy zapychacz fabularny. W dodatku w napakowanym akcją albumie rozrysowanym na 311 kadrów, 76 jest niemych (w tym zajmująca trzy plansze niema sekwencja pod koniec albumu). Oczywiście z założenia nic w tym złego, natomiast może to wywoływać dysonans, ponieważ z jednej strony Yann pozwala sobie na liczne retardacje, z drugiej niejako pospiesznie zamyka kolejne wątki.
Całkiem sporo obiecując sobie po lekturze „Królowej czarnych elfów” i mając świadomość nieuchronnej konieczności domknięcia wielu ważnych wątków w niniejszym albumie, w moim przypadku „Nidhogg” pozostawił po sobie posmak zmarnowanego potencjału, co tym bardziej boli, ponieważ scenarzysta wytoczył na jego potrzeby armaty. Na myśli mam oczywiście ucieknięcie się do chyba największego możliwego zagrożenia oraz rozstawienie na szachownicy potencjalnie mocnych figur. Szczególnie w obliczu zapowiadanego chaosu światów, zastosowane rozwiązania fabularne wypadają dość przeciętnie, a samemu zakończeniu brakuje mocnego akcentu. Przechodząc zaś do konkretów, zawiodły mnie cztery zasadnicze elementy, które wymienię poniżej.
Po pierwsze powrót Volsunga z Nichor. Myślę, że mało komu należy przypominać, kim Volsung był i po czym dał się poznać stając na drodze Thorgala. W interpretacji Yanna daleko mu jednak do perfidnego łotra bez czci i wiary. Po prostu jest nijaki. Powiedziałbym, że bliżej mu do błazna niż szczwanego lisa. Zresztą to samo tyczy się Nidhogga, na planszach niniejszego albumu ukazanego jako dość nieudolnego (i o dziwo nieświadomego pewnych szczególnych zdolności krasnala). Tym oto sposobem Louve i Tjahzi bawią się z dwoma więźniami Międzyświata w ciuciubabkę niejako na swoich warunkach. Nie tego spodziewałbym się po konfrontacji naszej bohaterki ze złowieszczymi czarnymi charakterami, jednymi z najbardziej udanych w kreacji Jeana Van Hamme'a. Moim zdaniem sięganie po tak ikoniczne postaci nie może wiązać się ze zmienianiem ich usposobienia. W zasadzie wiernie oddający ich powierzchowność Roman Surżenko wchodzi w takim układzie w sprzeczność z nadawanym im przez scenarzystę cechom charakteru. To samo dotyczyło wcześniej między innymi Strażniczki Kluczy lub Vigrida, którym przypisane zostały cechy, o których wcześniej nie było mowy, a które diametralnie zmieniły sposób, w jaki się je teraz postrzega.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nijak zostaje rozwiązany wątek Lundgena. W tym przypadku mam wrażenie, że Yann po prostu chciał się go za wszelką cenę pozbyć, a zabrakło mu czasu i miejsca, by w natłoku wydarzeń rozegrać jakąś porządną intrygę. Wobec tego poważnie się zastanawiam, czy taki był pierwotny zamysł scenarzysty, czy też doszło do jakiejś zmiany po konsultacjach z Xavierem Dorisonem. Jeśli od początku w ten sposób planowane było pozbycie się tej nieprzyjemnej postaci, która swoimi działaniami pchnęła Aaricię ku jakiemuś obłędowi, to tym bardziej czegoś tu nie rozumiem. Jeśli zaś na decyzję Yanna wpływ miał Dorison, to niestety doprowadziło to do trochę słabego finału tego wątku.
Niewykorzystany potencjał dotyczy w dużej mierze gwiezdnej kołyski, w której Leif odnalazł nowo narodzonego potomka gwiezdnego ludu. To zresztą nie pierwszy raz, kiedy artefakt wprowadzony przez Yanna zostaje wykorzystany w sposób pozostawiający wiele do życzenia. Tak było z bransoletą oraz wisiorkiem, którymi posłużyła się w poprzednich przygodach Louve. Nagle znaczenie kołyski w całej intrydze maleje, a w dodatku okazuje się, że Azzalepstön jest w stanie przecinać „metal, który nie istniał”. No właśnie, chyba najbardziej boli mnie fakt, że w zasadzie wyciągając ten przedmiot z kapelusza, Yann po prostu go niszczy. Lepiej by było, gdyby w ogóle sobie o jego istnieniu nie przypominał. Zresztą zawsze zdawało mi się, że tratwa ratunkowa uległa zniszczeniu, więc tym bardziej.
Wreszcie warto wspomnieć o wielkim nieobecnym w tym albumie. Mam na myśli Skalda, pierworodnego syna Thorgala spłodzonego z Aniną (na co wskazują wszelkie znaki na ziemi i niebie). Jeśli ktoś spodziewał się jego udziału w tej historii, ten grubo się rozczaruje. A w obliczu dużego zagrożenia, mógłby to być występ o niebagatelnym znaczeniu. Najwyraźniej zabrakło dla niego miejsca, natomiast wygląda na to, że postać ta posłuży Yannowi w przyszłości (co sugerowałoby przedłużenie serii), podobnie jak inne niedomknięte wątki: mogącego odczynić urok rzucony na Jasminę bezoaru oraz zupełnie nowego artefaktu wprowadzonego przez scenarzystę (najwyraźniej lubującego się w tego typu zabiegach).
Próbując dokonać swego rodzaju bilansu dotychczasowych poczynań Yanna, na myśl przychodzi mi jeden wniosek, który w jakiś sposób definiuje jego sposób pracy na przestrzeni wszystkich albumów „Louve”. O ile zatem nie sposób mu odmówić solidnego warsztatu scenarzysty, ze smutkiem nie zauważam, aby miał coś konkretnego do powiedzenia. Zwróćmy uwagę, że „Szkarłatny ogień” Xaviera Dorisona nie jest tylko i wyłącznie komiksem stawiającym na szali losy świata i nastawionym na wartką akcję. Bardzo silnie zarysowuje relację ojca z odtrąconym synem. Przy okazji pojawiają się słowa wypowiadane przez bohaterów, które warto cytować, a to też ważne w kontekście wskazywania pewnego światopoglądu młodemu pokoleniu.
Po lekturze „Nidhogga” w zasadzie da się odczuć, że francuski scenarzysta miał pomysł na to, jak na przestrzeni tej serii poprowadzić postać Vigrida. I chociaż ów pomysł osadza się między innymi na niezrozumiałej dla mnie interpretacji wydarzeń ukazanych w „Ofierze”, przemawia do mnie wykorzystanie motywu zauroczenia księżniczką wikingów, która uratowała życie oślepionemu bogowi z Asgardu. Właśnie dzięki tej wiarygodności, nadchodzi moment, w którym wzbudzane przez komiks emocje osiągają zadowalający poziom. Jestem pod wrażeniem, akurat to się udało. Natomiast cała reszta nie wyróżnia się niczym szczególnym. A już zupełnie niezrozumiała dla mnie scena jest, kiedy odczuwająca spełnienie po wykonanej misji Louve zostaje ni z tego, ni z owego wytargana przez Aaricię za uszy. Tak, zdradzam w tym momencie scenę mającą miejsce prawie pod sam koniec albumu, ale wspominam o niej dlatego, bo po jego lekturze pomyślałem sobie, że być może Yanna również warto byłoby wytargać za uszy. Po prostu kontrowersja nie jest drogą, której bym się spodziewał po kontynuacji „Thorgala”.
Kolejne odcinki serii „Louve” od samego początku są pisane poprawnie. Jednak czy to wystarcza? W swojej poprawności Yann podjął kilka niewybaczalnych dla wieloletnich fanów serii decyzji – jakby ku chwale telenowel, które zdaje się tak bardzo lubić – lecz odnoszę wrażenie, że w ostatecznym rozrachunku wiele z jego pomysłów nie ma aż tak dużego znaczenia. O dziwo, pomimo naprawdę dużej liczby wydarzeń, status quo z „Raissy” w jakimś sensie zostaje zachowane, a na pewno nie zmienione na tyle, na ile można było się w pewnym momencie spodziewać. Najważniejsze jednak, że Aaricia i Louve mogą w spokoju oczekiwać w Nothlandzie powrotu Thorgala, Jolana i Aniela.
"Louve" album 7: "Nidhogg"
Tytuł oryginalny: Nidhogg
Scenariusz: Yann
Rysunek: Roman Surżenko
Tłumaczenie: Wojtek Birek
Wydawnictwo: Egmont Polska
Data publikacji: 04.2017
Wydawca oryginału: Le Lombard
Liczba stron: 48
Format: 21,5 x 28,5 cm
Papier: kredowy
Druk: kolor
Oprawa: miękka/twarda
Cena: 22,99 zł/29,99 zł
Komiks można kupić w:
Po większości zgadzam się z opinią.
OdpowiedzUsuńCały Thorgal ostatnimi laty traci w moich oczach tak bardzo, że jeśli po kolejnym głównym albumie z serii będą nadal robić te poboczne zapchajdziury, to chyba przestanę czytać cykl w ogóle.
Tymczasem zapraszam na moją recenzję Nidhogga: http://skrzydlagryfa.blogspot.com/2017/04/recenzja-louve-tom-7-nidhogg.html
No szkoda! Skoro Ty Jakub piszesz, że jest "kamieni kupa" a jesteś hiper mega ultra łaskawym recenzentem Thorgala to - znaczy że czas się bać! Może powinno się zawieść Louve i Kriss i zrobić jak z "XIII" - osobne odcinki o bohaterach drugoplanowych w chronologicznym ciągu. A Młodzieńcze Lata dla kasiory dociągnąć do 10 tomów i dać na luz?
OdpowiedzUsuńA co oni mieliby opowiadać o młodości Thorgala przez kolejne 6 tomów?...
UsuńDla kasy można lać wodę do woli. Jeszcze kilka kochanek mu dać. No za coś musiał wytrzymać Aaricją te 15 lat w monogamii :P
UsuńDla kasy to Światy właśnie powstały, bo przecież nie mamy większego zapotrzebowania na Thorgala niż 20-30 lat temu...
UsuńNo van Hamme to niestety nie jest. Dla mnie już kompletnie przemieszali ten thorgalowy kocioł wprowadzając cudowne zwroty obyczajowe, no a z tym pierworodnym synem to już hit sezonu.
OdpowiedzUsuńŚledząc te kolejne odcinki z ostatnich lat, coraz bardziej dochodzę do wniosku że po zniszczeniach dokonanych przez Sente'go, tak naprawdę to wszystko nie ma znaczenia. Owszem, może pojawić się czasem jeszcze dobry album, ale nawet wtedy nie sposób aby scenariusz nie odnosił się do dziesięciu tysięcy absurdalnych wątków wyprodukowanych w czasach Sente'go, oraz równie bezsensownych wątków autorstwa Yann'a. Czy ktokolwiek z rodziny Thorgala - wliczając jego samego - jeszcze zachowuje się tak jak za czasów Van Hamme'a? Smutne jest to że Rosiński na to wszystko się zgodził.
OdpowiedzUsuńPowiedzmy sobie szczerze - dobry Thorgal kończy się na Klatce. :-)
OdpowiedzUsuńWitam. Niestety moim zdaniem po niezłym albumie Królowa czarnych elfów, Nidhog jest zdecydowanie słabszy. Ogólny pomysł jest niezły z wprowadzeniem swietlistych elfów, bohaterskim zakończeniem historii przez Vigrida, ale mam wrażenie że było zbyt dużo zmieniających się wątków podczas jednego albumu, oraz wykorzystanie zbyt dużej ilości postaci. Dużym błędem było rzeczywiście zbyt rozbudowany wątek ucieczki Louve przed Nidhoggiem oraz zbyt mała rola Volsunga co było marnotrawstwem tej ciekawej postaci. Najwyraźniej Yann chciał dokończyć pewne historie przed połączeniem serii w 36 albumie, ale wydaje mi się że nie są one zamknięte tylko na razie zawieszone (nie licząc Vigrida) bo historia Lundgena, Skalda i Aniny, starej Strazniczki Kluczy,wszystkie te postacie mogą być zarówno wykorzystane w serii Louve ale bardziej mogą teraz być po powrocie Thorgala umieszczone w serii głównej. Inaczej jest z Azalepstonem który może na stałe zostać głównym przeciwnikiem Louve. Jestem zwolennikiem rozwijania serii Louve w kierunku historii jak dotychczas związanych z mitologią germańską ale liczę na to że Yann w jakiś sposób "naprawi" błędy które popełnił ze zmianami charakterów postaci szczególnie Aaricii - liczę na to że to Anina jako Bogini zazdrości wpłynęła na Aaricie że była z Lundgenem, oby też Skald nie był synem Thorgala bo jest to kierunek w stronę Mody na Sukces. Album oceniam na 3-.pozdrawiam fanów Thorgala ;)))
OdpowiedzUsuńNo właśnie moim zdaniem Xavier Dorison nie chce, żeby mu na głowę wrzucano postaci pokroju Lundgena, Skalda i Aniny. Raczej będzie wolał od nich uciekać i pisać swoje historie ze swoimi postaciami. Dlatego niedokończenie pewnych wątków przez Yanna raczej sugeruje, że powróci on do pisania serii o Louve...
UsuńTo ja powrócę do czytania czegoś innego. :-(
Usuń