Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 17 kwietnia 2018

Recenzja "Lodowego drakkara"

Stąpaniem po wyjątkowo cienkim lodzie nazwałbym wzięcie na warsztat bądź co bądź atrakcyjnego wątku gwiezdnego ludu, ponieważ jest on wewnętrznie sprzeczny u samego Jeana Van Hamme'a. Jak zapewne wszyscy pamiętają, wersja wydarzeń opowiedziana przez Slivię w „Wyspie lodowych mórz” nie znajduje przełożenia na wersję wydarzeń opowiedzianą przez Xargosa w „Talizmanie”. Zmiana ta była wymuszona pomysłem na rozpoczęcie i dramaturgiczne rozwiniecie historii rozgrywającej się w Krainie Qa. Cóż, Yann Le Pennetier wyłożył się na tym temacie jak długi i to od razu na samym początku. A wcale nie musiał. Wymagana była jednak chirurgiczna precyzja, którą dotychczas nie zwykł się posługiwać w tytułach należących do „Światów Thorgala”. Tym oto sposobem „Młodzieńcze lata” przeobrażają się z obiecującego tytułu w swego rodzaju parodię.

Pomijając już samą kwestię tego, że według wprowadzonej przez Van Hamme'a zmiany, Slivia nie powinna znać rodziców Thorgala, ponieważ nie należała do tej samej załogi rozbitków z innej planety, warto przyjrzeć się uważniej temu, jak ta ikoniczna postać została ukazana w tym komiksie i na ile jej wizerunek pokrywa się z tym, jaki znamy ze „Zdradzonej czarodziejki” i „Wyspy lodowych mórz”.‎ O ile jej epizodyczny występ w pierwszym albumie serii poświęconej młodzieńczym latom Thorgala rozbudzał wyobraźnię, o tyle Slivia ukazana w poprzednim albumie, a w szczególności w niniejszym, nie przypomina siebie. To po prostu nie jest ta postać z pierwszych dwóch albumów „Thorgala”. Tylko tak wygląda.

Na początku „Lodowego drakkara” dowiadujemy się, w jaki sposób dumna kobieta z gwiezdnego ludu trafiła do wikińskiej niewoli. Powiedzieć, że scenarzysta nie miał pomysłu na rozwiązanie tej kwestii, to nic nie powiedzieć. W dodatku załatwił sprawę możliwie szybko. Najbardziej bolesna okazała się jednak jego nieumiejętność w nadaniu tej postaci właściwego charakteru. Razi w oczy sytuacja, kiedy tracąc kilku ludzi, Slivia jest gotowa zrezygnować z misji, o której realizację najwyraźniej mocno zabiegała, sprzeciwiając się swym pobratymcom. Misji, od której ma zależeć przyszłość całej kolonii, ba!, całej rasy. Uzbrojona w pistolet i rzekomo obdarzona czarodziejskimi mocami, polega na kilku odzianych w skóry i wyposażonych w oszczepy ludziach. Nie tego należałoby się spodziewać po postaci tego pokroju. Nic nie wskazuje na determinację, dzięki której byłaby w stanie przetrwać dziewięć długich lat w niewoli. Problem w tym, że skoro scenarzysta podjął się dopowiedzenia pewnych rzeczy, musi to robić z wyczuciem. Tymczasem jego wizja wywołuje więcej pytań niż scenariusz Van Hamme'a, który nie miał na celu wyjaśniać wszystkiego, bo najzwyczajniej w świecie nie było to istotne dla fabuły. I tak oto w przedstawionej przez Yanna rzeczywistości aż dziw bierze, że nikt nie przybył Slivii na pomoc, kiedy siedziała zamknięta w jakiejś wieży, tak naprawdę przez nikogo nie strzeżonej. Skoro okazuje się, że tylu innych Atlantów było przy życiu, naprawdę nikt nie wpadł na pomysł, by ją odszukać?

Odkrywanie tajemnicy związanej z ucieczką Slivii po dziewięciu latach niewoli staje się z każdą chwilą coraz bardziej nużące. Chyba każdy spodziewał się, że okoliczność utraty oka będzie związana z jakąś zapadającą w pamięć sceną. Wypada ona dosyć blado, tym bardziej, że Yann wplata w tę historię postaci, które sam wymyślił na potrzeby serii – Aninę oraz jej bliskich. W tym miejscu odniosę się raz jeszcze do samej niewoli, która wygląda przecież na jakąś farsę. Nie sądzę, żeby Slivia dała radę przeżyć w takich warunkach, nawet jeśli regularnie ją dokarmiano. A jeśli już, to wychodzi z więzienia w bardzo dobrej kondycji fizycznej i jedyne, co mogłoby świadczyć, że była więziona, to za długie paznokcie... Choć zabrzmi to nieco sadystycznie, spodziewałbym się raczej, że kobieta była zaszczuta przez ludzi Gandalfa, co spotęgowało jej nienawiść do władcy wikingów.

Użycie pistoletu laserowego we wszystkich albumach napisanych przez Van Hamme'a można by policzyć na palcach jednej reki. Pierwszy strzał oddała Kriss do Vartha. Później pistoletem posłużył się Orgow. Wreszcie pistoletu użył Chryzjos. Slivia strzela w tym albumie na prawo i lewo. Strzela do wszystkiego, co się rusza i stanowi dla niej zagrożenie, co gorsza – najczęściej pudłując. Na sześć strzałów tylko dwa są celne. Posługiwanie się elementami science-fiction bez wyczucia to wyjątkowo tani zabieg. Tym bardziej, że skoro Slivia była nazywana czarodziejką, co wymownie sugeruje tytuł pierwszego albumu „Thorgala”, powinna przejawiać jakiekolwiek nadludzkie moce. Yann zupełnie pominął ten fakt, jeszcze bardziej zubażając tę postać.

Dodam jeszcze, że pistolet, który w poprzednim odcinku odzyskał dla Slivii mały Skald, znajdował się wewnątrz kapsuły ratunkowej, podobnie zresztą jak mnóstwo innych technologicznie zaawansowanych przedmiotów, w tym apteczka. Cóż z tego, kiedy scena z pierwszych stron tego albumu całkowicie do tego nie pasuje. Chodzi o to, że nic nie wskazuje na to, jakim cudem ten pistolet się tam znalazł... bo zaatakowana Slivia upuściła go na ziemię, a ten wpadł do dziury. Nie został przez nią odłożony do szufladki. No chyba, że Yannowi ewidentnie zależy na cudownym pomnożeniu pistoletów i ponownym wprowadzeniu ich do serii. Jeden na pewno trafia w ręce matki Skalda i jestem przekonany, że pojawi się w kolejnym odcinku „Młodzieńczych lat”, a może nawet w „Thorgalu”. Tylko czy tego właśnie potrzebujemy? „Gwiezdnych wojen”?

Yann bez szacunku podchodzi do Atlantów, którzy w „Wyspie lodowych mórz” zostali ukazani jak bogowie siejący postrach na dalekiej północy, ciemiężąc lokalną ludność i stanowiący zagrożenie również dla wikingów z Northlandu. Władcy (fr. Dominants), jak ich zwano, byli dla Slugów postaciami na wskroś tajemniczymi: odzianymi w dostojne szaty i skrywające ich oblicza hełmy. Możemy sobie tylko wyobrażać, że na co dzień posługiwali się rozwiniętą technologią, taka jak chociażby pistolety laserowe czy pasy antygrawitacyjne, mieli też prawdopodobnie rozwinięte zdolności psioniczne. Pamiętajmy, że moce przejawiał Pan Trzech Orłów, który potrafił porozumiewać się ze zwierzętami. Zresztą można założyć, że Slivia również przejawiała taką zdolność, biorąc pod uwagę jej zażyłość z Sharnem. Te wszystkie domniemania opierają się w zasadzie na dwóch sugestywnych kadrach z „Wyspy lodowych mórz”, na których widać kilka takich postaci oraz ich nadzwyczajne statki, napędzane nie wiatrem, a węglem. Niestety w „Lodowym drakkarze” Slivia wygląda na niezbyt charyzmatyczną osobę, a kontrarcha to starszy pan z brzuszkiem, odziany w nazbyt obcisły kombinezon, którego pierwszy lepszy wiking rozdarłby gołymi rękami na strzępy, o ile starszemu panu nie udałby się wyciągnąć na czas pistoletu, ewentualnie posłużyć się jakąś mocą, ale niewiele wskazuje na to, ze ktoś posiada tak rozwinięte zdolności jak Jolan. Owszem, w „Królestwie pod piaskiem” Jean Van Hamme pokazał Atlantów w nieco krzywym zwierciadle, tylko że niestety można odnieść wrażenie, że właśnie na tym albumie bazował Yann, ignorując kluczowe informacje z „Wyspy lodowych mórz”...

Jeśli już jesteśmy przy niszczeniu wizerunku znanych postaci, Yann w popisowy wręcz sposób burzy wizerunek Pana Trzech Orłów. Jak pamiętamy, była to osoba budząca grozę, owiana tajemnicą, wzbudzająca szacunek. Ostatni z Władców, w dodatku mający na swoich usługach trzy drapieżne ptaszyska. No i co? Otóż w jednej ze scen w „Lodowym drakkarze” Pan Trzech Orłów pokazuje swoją twarz. I ma to miejsce w obecności całej załogi statku... Oczywiście okazuje się, że jest dziewczyną z burzą rudych włosów skrywanych pod hełmem. Czy można popełnić większe faux pas? Odnoszę wrażenie, że scenarzysta zupełnie nie wie, co robi, no chyba ze planuje postawienie wszystkich wioślarzy z darakkara przed pluton egzekucyjny, by plotka o ułomności bogów szybko nie obiegła okolic. A przecież wystarczyłoby, gdyby córka porozmawiała z matką w ustronnymi miejscu. Tylko że do tego potrzebna jest świadomość tego, co można, a czego nie można. Krótko mówiąc, znajomość kodu i praw rządzących tym światem.

Zresztą sam tytuł albumu jest też nieco mylący. Zamiast okrętu z prawdziwego zdarzenia, podkreślającego przewagę technologiczną Władców, mamy jakiś zwykły statek, w dodatku wcale nie lodowy. Zgadza się, pod koniec „Zdradzonej czarodziejki” po Slivię przypłynął lodowy drakkar, który nie przypominał łodzi napędzanej nowoczesna maszynerią, ale takie przedstawienie tytułowego statku, z jakim mamy tu do czynienia, to najzwyczajniej w świecie zmarnowanie potencjału.

Krzywdzące jest również, moim zdaniem, przedstawianie w tym komiksie Thorgala. Jeszcze na początku serii był z niego dziarski chłopak, który miał coś do powiedzenia, a jego czyny miały mniejsze lub większe znaczenie dla rozwoju sytuacji. Tymczasem kolejny raz widzimy, że nie ma żadnego wpływu na wydarzenia, nie podejmuje w komiksie ani jednej kluczowej decyzji, a raczej pełni rolę biernego obserwatora, w dodatku wciąż zagubionego, wciąż kogoś szukającego: w poprzednim albumie szukał Hierulfa, teraz szuka Aaricii, namolnie powtarzając, że nikomu nie wolno z tego zrezygnować. Można wręcz odnieść wrażenie, że jest dla scenarzysty kulą u nogi. Co innego, kiedy chodziło o brak charyzmy u Louve. W przypadku Thorgala jest to niewybaczalne! Szczerze, trudno mi sobie wyobrazić, kogo może zainteresować taki protagonista.

Solveig również nie jest tu sobą. Może się powtarzam, ale Yann uparcie i całkowicie bezkarnie zmienia usposobienie znanych i lubianych postaci. Co ciekawe, scenarzysta na cztery pierwsze albumy w ogóle zapomniał o dziewczynce, której obecność u boku Aaricii była bardziej niż oczywista, nawet gdyby nie miała do odegrania jakiejś szczególnej roli. Przypomniał sobie o jej istnieniu w poprzednim odcinku, wprowadzając ją do historii tak po prostu, jak gdyby cały czas była na miejscu, tuż obok, tylko nie mieściła się w kadrach rysowanych przez Romana Surżenkę. W tym kontekście można by było powiedzieć, lepiej późno niż wcale. Problem w tym, że rola, jaką przygotował dla niej Yann, kompletnie nie pasuje do tej postaci. Otóż okazuje się, że Solveig kocha Thorgala, i to od zawsze, co mówi mu wprost, jeszcze wcześniej całując go niespodziewanie w usta. Gdyby był to zwyczajny pocałunek „na szczęście”, dałoby się go wytłumaczyć i nie byłoby nawet tematu. Niejeden taki „niewinny” buziak otrzymał nasz bohater, prawda? Ale mówienie o miłości? Ważkie wyznania, które redefiniują niewinną i szczerą dziewczęcą przyjaźń? Och, jakie go głupie i niepotrzebne!

„Lodowy drakkar” cierpi na brak dobrej fabuły. Tak naprawdę dużo w nim niewiele wnoszących wypełniaczy. Ot, na przykład retrospekcja wydarzeń, które miały miejsce między albumami. Zamiast wpleść je w ciąg fabularny, a najlepiej po prostu streścić w jednym dymku, zostają im poświęcone aż dwie strony. Gdyby jeszcze były one nośnikiem ważnych informacji, rozbudowywały postacie albo miały kluczowy wpływ na interakcje między nimi... Nic z tych rzeczy. Problem chyba w tym, że sam Yann nie wie, o czym chce opowiadać. Albo inaczej, nakreślił linię czasową, po której akcja biegnie od punktu do punktu, ale to, co najważniejsze, nie jest dla niego aż tak istotne. Francuz namnożył postaci, aby przerzucając między niemi kamerę i stworzyć wrażenie pozornego ruchu. Lecz zbyt wiele scen z tego komiksu nie ma najmniejszego sensu, poza wypełnieniem kolejnych plansz: dla przykładu spotkanie Thorgala z Hierulfem, cały wątek wölwy i jej córki. Przecież do rozwinięcia jest tyle ważniejszych wątków. W tym względzie przypomina to poczynania Yvesa Sentego, za którym trudno dziś tęsknić. Efekt pracy miotającego się scenarzysty to zawsze smutny widok.

Dokonując pewnego rodzaju podsumowania, jestem gotów stwierdzić, że chyba największym problemem „Lodowego drakkara” jest to, że z jednej strony jest on za mało spójny dla starych czytelników, którzy pierwsze albumy serii znają prawdopodobnie lepiej od scenarzysty, a z drugiej nieszczególnie interesujący dla młodego pokolenia, które dostaje dużo ciekawsze i dużo mniej pogmatwane fabuły w innych seriach nieobarczonych tak długim stażem. Tym oto sposobem pozostaje sam efekt znajomego i kultowego logo na okładce. I naprawdę fajna okładka!

No właśnie, skuszeni klimatyczną okładką czytelnicy będą zwiedzeni. Losom młodej Slivii poświęcone zostały zaledwie pierwszych pięć plansz albumu. W dodatku w komiksie trudno szukać nad wyraz dumnej i chłodnej kobiety, która została namalowana przez Grzegorza Rosińskiego w mocno opinającym jej ciało kombinezonie, z pistoletem w dłoni. Tym razem scenariusz nie dorównał okładce, która naprawdę się udała i jestem gotów postawić ja na podium spośród wszystkich dotychczasowych okładek albumów wchodzących w skład „Światów Thorgala”.

„Lodowy drakkar” nie jest ostatnim albumem serii. Yann sprytnie, ale na mimo wszystko na siłę, rozwleka cykl o młodzieńczych przygodach Thorgala Agerirssona, dolewając do swoich scenariuszy coraz więcej wody, ale przede wszystkim ignorując treści, których znajomość jest istotna w budowaniu spójnych z całą serią scenariuszy. Trzeba też chyba lubić postać, z którą się pracuje. Tak więc do kultowej sceny z pierścieniami ofiarnymi wciąż daleko. Zastanawiam się, czy zamiast Gandalf Thorgala, Gauthier Van Meerbeck nie powinien przykuć do nich Yanna. Smak soli w ustach bywa trzeźwiący.

"Młodzieńcze lata" album 6: "Lodowy drakkar"
Tytuł oryginalny: Le drakkar des glaces
Scenariusz: Yann
Rysunek: Roman Surżenko
Tłumaczenie: Wojtek Birek
Wydawnictwo: Egmont Polska
Data publikacji: 04.2018
Wydawca oryginału: Le Lombard
Liczba stron: 48
Format: 21,5 x 28,5 cm
Papier: kredowy
Druk: kolor
Oprawa: miękka/twarda
Cena: 22,99 zł/29,99 zł

piątek, 1 grudnia 2017

Recenzja "Góry czasu"

Ruch uchwycony na okładce siódmego albumu serii „Kriss de Valnor” w jakimś sensie magnetyzuje, skłania do tego, by dłużej jej się przyjrzeć. Oto dwie kobiece postaci toczą walkę w morskiej topieli, otoczone przez wzburzone pęcherzyki powietrza, wywołane przez gwałtowne wpadnięcie do wody tychże. Nie są to jednak dwie przypadkowe postaci. Naszym oczom przedstawiony jest widok dwóch siłujących się ze sobą Kriss de Valnor. Od razu rodzi to szereg pytań. O co tu chodzi? Wiele mówi już tytuł, sugerujący możliwość odbycia podróży w czasie, a zatem sankcjonujący takie nietypowe spotkanie. I tak jak dawno żadna okładka namalowana przez Grzegorza Rosińskiego nie była równie dynamiczna, tak samo jest z tym, co odnajdujemy pod okładką. Xavier Dorison i Mathieu Mariolle jako tandem scenarzystów sprawdzili się już poprzednim albumie, przejmując schedę po Yvesie Sencie, teraz zaś udowadniają, że ich wyselekcjonowanie przez wydawnictwo było doskonałym wyborem. „Góra czasu” to moim zdaniem świetny komiks.

Jest coś takiego w tym albumie, co zdecydowanie wyróżnia go na tle wszystkich pozostałych albumów tej serii, a przy okazji wszystkich albumów pozostałych serii pobocznych. Tym czymś jest ekspozycja, sposób wejścia w historię. Otóż od razu na pierwszej stronie odnajdujemy się w samym środku akcji. Bez przydługich wstępów, bez marnowania kilku stron na wyjaśnienia, bez wcielania w życie jakże często ironicznie komentowanej zasady rządzącej fabułami osadzonymi w światach fantasy, mówiącej, że „przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”. Tutaj po prostu się dzieje. I chociaż trudno utrzymać szybkie tempo przez cały czas, to jednak jest ono dość mocno podkręcone od samego początku do samego końca. Swego rodzaju błyskotliwość tego rozwiązania można odnieść do wymiany zdań z drugiej strony albumu, gdzie Kriss de Valnor zadaje pytanie jednemu ze swych towarzyszy. Dlaczego to? A dlaczego tamto? Celowo nie napiszę, o co pyta. Odpowiedź jest genialna w swojej prostocie i oczywiście delikatnie przeze mnie sparafrazowana. „Bo tak”. Bo tak wymyślili to sobie autorzy, bo tak funkcjonuje ten świat. Po co rozwodzić się zbyt długo nad takimi rzeczami, kiedy stawiamy na przygodę oraz akcję.

Ma się rozumieć, to też nie jest tak, że wystarczy, aby coś się działo, a czytelnik będzie siedział oniemiały z wrażenia od początku do końca lektury. Wręcz przeciwnie, za tym dzianiem się muszą stać twardo na nogach solidne postaci napędzane przez wiarygodne motywy. I tak właśnie jest w tym przypadku. Kriss de Valnor, którą odnajdujemy pod koniec poszukiwań tajemniczej góry czasu, która ma jej pozwolić pokonać ogromną odległość pomiędzy północnymi krainami, a Bag Dadhem, poprzez wykorzystanie jej magicznych właściwości. Wiemy, że jest zdeterminowana do tego, co robi, bo jej spojrzenie na świat zmieniły wydarzenia ukazane w „Wyspie zaginionych dzieci”. I tylko tego potrzeba, by po same uszy zanurzyć się w fabule komiksu.

Sam motyw podróży w czasie jest nierozerwalnie związany z „Thorgalem” od samego początku, bo został wykorzystany pośrednio w już „Rajskiej grocie”, a bezpośrednio w „Trzech starcach z kraju Aran”. Potem był kilkukrotnie eksploatowany przez Van Hamme'a, w najbardziej mistrzowskiej postaci we „Władcy gór”. Dorison i Mariolle niekoniecznie jednak korzystają z konceptu wykorzystywanego przez ich poprzednika, rozrysowanego na piasku przez Jaaxa w „Koronie Ogotaia”. Góra Czasu rządzi się swoimi prawami, wymaga podejmowania takich, a nie innych decyzji przez tych, którzy chcą za jej pośrednictwem odbyć podróż w czasie i przestrzeni. To naprawdę duży plus, że u podstaw fabuły znajduje się nowy, oryginalny koncept.

Naprawdę udanie przedstawia się kreowanie – można by powiedzieć „na poczekaniu” – nowych postaci na potrzeby każdej nowej historii. W „Wyspie zaginionych dzieci” takimi postaciami byli Osjan i Erwina. Tutaj poznajemy dwóch towarzyszy Kriss – Claya oraz Akzela. Obaj są charakterni, to bohaterowie z krwi i kości, a choć ich osobowości nie zostają może szczególnie pogłębione, są wiarygodni i doskonale spełniają swoje role. To ważne i tym bardziej rzucające się w oczy w kontekście towarzyszy Jolana, z których naprawdę ciężko cokolwiek wycisnąć po tych kilku albumach, w których się pojawili. Draye, Ingvilda i Xia jak dotychczas niczym nie zachwycili. A Arlac już nie żyje.

Wyraźnie widać, że obydwu scenarzystom łatwiej było zsynchronizować się z Kriss de Valnor niż z Jolanem. I winni temu są chyba przede wszystkim otaczający młodego chłopaka przyjaciele, którzy w raz z nim odbywali nauki u Manthora, lecz w zasadzie swoją rolę spełnili w albumie „Tarcza Thora”, gdzie unikalna zdolność każdego z nich posłużyła otwarciu bramy do Asgardu. Potem wszyscy mogliby w zasadzie zniknąć nam z oczu. Jednym słowem Yves Sente nie sprostał wyzwaniu powołania do życia na tyle ciekawych postaci, aby ubogacały one otoczenie syna Thorgala. Wręcz przeciwnie, od samego początku są mu kulą u nogi, ograniczają go. Dlatego ekspozycja – choć naprawdę krótka – wątku Jolana w tym albumie wygląda dość nieciekawie. Król Uzdrowiciel w otoczeniu swoich towarzyszy czuje się nieswojo, trudno wykrzesać jakiekolwiek dobre wymiany zdań między postaciami, toteż nic dziwnego, że Dorison i Mariolle uciekli się do zabiegu wyciągnięcia bohatera z dotychczasowego kontekstu i umieścili go w nowym, znajdującym się całkowicie pod ich kontrolą. Osiągnęli to w jednocześnie prosty oraz ciekawy sposób.

Kluczem do rozegrania wątku Jolana jest wprowadzenie nowej, niezwykłej postaci. Jest nią tajemniczy Joril Świątobliwy, rozjemca, który może doprowadzić do rozstrzygnięcia każdego dużego konfliktu zbrojnego na arenie, na której w pojedynku na śmierć i życie mierzą się dowódcy dwóch przeciwnych stron. Tak oto król Jolan otrzymuje propozycję, by stanąć oko w oko z cesarzem Magnusem i doprowadzić do końca wojny, bez konieczności dalszego rozlewu krwi po obu stronach. Tym sposobem dotychczas nudna wojna wyznawców Jahvusa z wyznawcami bogów Asgardu, której jednym dotychczasowym punktem kulminacyjnym była cokolwiek dziwna bitwa nad rzeką Raheborg, nabiera zupełnie innego wymiaru. Pomysł na położoną w niedostępnym miejscu arenę to drugi kluczowy pomysł, stanowiący o sile tego komiksu, po wspomnianym wyżej koncepcie na magiczną górę pozwalającą na dokonanie skoku w czasie.

„Góra czasu” ma jeden mankament, a jest nim sztywne podzielenie albumu na dwie części, z których każda znajdzie swój finał w kolejnym odcinku. Pamiętajmy, że ów finał jest niejako wymuszony przez plan zbiegnięcia się linii fabularnych dwóch serii pobocznych z linią fabularną serii głównej. Była to jednak decyzja podjęta świadomie, po rozważeniu wszystkich za i przeciw. Otóż opcje były trzy. Pierwsza zakładała wydanie jednego albumu zawierającego tylko perypetie Kriss i drugiego zawierającego tylko perypetie Jolana. Tutaj istniało ryzyko, że czytelnicy źle przyjmą informację o tym, że w serii poświęconej czarnowłosej bohaterce w ogóle się ona nie pojawia, a Dorison i Mariolle chcieli rozdzielić losy tych dwóch postaci. Druga opcja zakładała płynne przeplatanie się obydwu wątków na przestrzeni dwóch albumów. W jakimś sensie byłoby bliskie temu, co prezentują z powodzeniem seriale telewizyjne, no chociażby jak „Gra o Tron” czy „Wikingowie”. Trzecia opcja, na którą się zdecydowano, zakładała podzielenie każdego z dwóch albumów na dwie następujące po sobie części. Efektem tego jest komiks, który de facto składa się z dwóch odrębnych historii, z których każda stanowi odrębną całość, posiada początek, rozwinięcie i kończy się cliffhangerem. Przyznam, że chyba byłbym skłonny przychylić się bardziej do jednej z dwóch pozostałych dwóch opcji, natomiast naprawdę trudno mi zakwestionować decyzję autorów. Czyni to siódmy album serii „Kriss de Valnor” trochę nietypowym, natomiast bynajmniej nie ujmuje to ani jakości scenariusza, ani rysunków.

No właśnie, jeśli chodzi o warstwę graficzną, doszło do kolejnej zmiany w zespole i tak na stanowisku rysownika zameldował się Frederic Vignaux, którego jako kolorysta wspomaga Gaétan
Georges. Co najważniejsze, dobrze czuje postać Kriss de Valnor. Jego kreska wyczuwa naturę tej postaci, oddaje jej dzikość i wojowniczość, a kiedy trzeba nadaje jej demonicznego charakteru. Operuje ostrą linią, dobrze wychodzą mu dynamiczne sekwencje i mam takie odczucie, że lepiej wychodzą mu sceny rozgrywające się w mroku lub w deszczu (świetne otwarcie albumu), gdzie musi nanieść więcej kresek na kartkę. Co ciekawe, kreskę Vignauxa można oceniać dwojako, ze względu na dostrzegalną różnicę pomiędzy planszami poświęconymi Kriss i Jolanowi. Zwłaszcza na początku epizodu Jolana można odczuć, że Francuz silnie próbuje nawiązać do stylu Giulio de Vity w przedstawieniu tych kilku postaci, co nie wychodzi mu najlepiej. Moim zdaniem nieszczególnie mu one leżały. Z kolei Joril Świątobliwy wygląda oryginalnie. Udało mu się również nieco „podkręcić” postać Magnusa, na co chyba przełożyło się odświeżenie tej postaci przez scenarzystów, a w toku wydarzeń coraz lepiej zaczął sobie radzić z Jolanem, który na pierwszych kilku kadrach nie ma wyrazu. Warto jeszcze dodać, że na końcu albumu znajduje się pięć stron materiałów dodatkowych, w tym szkiców Vignauxa.

Krótko podsumowując, „Góra czasu” to bardzo dobry komiks, wyróżniający się na tle dotychczasowych albumów wchodzących w skład „Światów Thorgala”. Widać, że Dorison i Mariolle potrzebowali jednego albumu przejściowego, aby się wczuć, rozgrzać, wprawić, wreszcie aby przekierować historię na nieco inne tory. Pomimo próby oderwania oryginalnych pomysłów od kontinuum, to znaczy próby stworzenia dwóch autonomicznych historii z dwójką głównych bohaterów, daje się tu odczuć pewien wymóg podążania tropem fabuły rozpoczętej przez Yvesa Sentego, która ma biec ku pewnemu upatrzonemu dużo wcześniej punktowi, ale to nic nie szkodzi. Natomiast gdyby nie to, jestem całkowicie przekonany, że byłoby tylko lepiej. I jest jeszcze coś, co stanowi niezaprzeczalną zaletę niniejszego albumu. Chętnie się do niego wraca. Może właśnie dlatego, że pierwsza lektura jest w jego przypadku bardziej żywiołowa. Kolejna pozwala poukładać sobie pewne rzeczy, a przy tym docenić konstrukcję narracji, sposób opowiadania, ilustracje. Zaś apetyt, jaki po sobie pozostawia, skłania do odszukania na własną rękę tajemniczej góry czasu, by jak najszybciej poznać ciąg dalszy. Jeśli jednak zdecydujemy się poczekać, kolejny album nieuchronnie trafi do naszych rąk już za rok.

"Kriss de Valnor" album 7: "Góra czasu"
Tytuł oryginalny: Le Montagne du temps
Scenariusz: Xavier Dorison i Mathieu Mariolle
Rysunek: Fredric Vignaux
Kolor: Gaétan Georges
Tłumaczenie: Wojtek Birek
Wydawnictwo: Egmont Polska
Data publikacji: 12.2017
Wydawca oryginału: Le Lombard
Liczba stron: 56
Format: 21,5 x 28,5 cm
Papier: kredowy
Druk: kolor
Oprawa: miękka/twarda
Cena: 22,99 zł/29,99 zł

czwartek, 26 października 2017

Recenzja "Slivii"

„Młodzieńcze lata” nieuchronnie zmierzają ku wydarzeniom znanym z historii pod tytułem „Syn burz”, która ukazała się na łamach belgijskiego magazynu komiksowego „Tintin” przeszło czterdzieści lat temu i była debiutem Jeana Van Hamme'a i Grzegorza Rosińskiego w roli współautorów jednej z najgłośniejszych serii komiksowych na rynku frankofońskim i nie tylko. Piąty odcinek cyklu, zatytułowany „Slivia”, sugeruje, że centralną postacią jest kobieta przetrzymywana siłą przez Gandalfa Szalonego w Dolnej Wieży. To w tym miejscu wikiński król zjawia się niemal codziennie, by błagać brankę o to, by została jego żoną. Na darmo. Pochodząca z gwiezdnego ludu władczyni Lodowych Mórz odrzuca nachalne zaloty. Jak dobrze wiadomo, po dziewięciu latach niewoli kobiecie udało się zbiec, w trakcie ucieczki straciła oko, wreszcie powróciła, by wywrzeć zemstę na złym i głupim wikingu. Francuski scenarzysta Yann Le Pennetier postanowił dopowiedzieć coś do znanych wszystkim czytelnikom zdarzeń, jednakże, mówiąc kolokwialnie, nie poszedł na całość, czego trudno mu nie zarzucać podchodząc do oceny tego albumu.

Burza rudych włosów i posągowa twarz jednookiej bohaterki na okładce premierowego albumu „Thorgala” przyciągają dużo większą uwagę niż dwie stosunkowo mniejsze męskie sylwetki krzyżujące miecze. Spiritus movens pierwszych przygód Thorgala Aegirssona była właśnie ona, Slivia, czarodziejka, która okazała się być królową Lodowych Mórz, jedną z ostatnich przedstawicielek gwiezdnego ludu. Kiedy ją poznaliśmy, była ogarnięta chęcią zemsty na Gandalfie Szalonym, za lata niewoli i upokorzeń. Dumna kobieta wybrała jako narzędzie młodego skazańca, winnego jedynie miłości do córki króla, który niechybnie straciłby życie, gdyby nie jej interwencja. Jak się potem okazało, nie było mowy o przypadku. Slivia miała bowiem wobec Gwiezdnego Dziecka pewne plany, które zostały zaprzepaszczone w dramatycznych okolicznościach.

Wbrew temu, czego można oczekiwać po tytule, komiks nie skupia się na postaci Slivii, która pojawiła się już epizodycznie na łamach prequela „Thorgala” w albumie „Trzy siostry Minkelsönn”. Wątkowi Slivii poświęcone zostało dokładnie osiem plansz albumu, czyli niecałe 20% jego objętości. Nie ukrywam, nie jest to dużo, natomiast mimo wszystko jest to najciekawszy wątek w całym komiksie. Oczywiście życzyłbym sobie, żeby trochę bardziej rozwinięto charakter bohaterki, ponad to, co zostało nakreślone przez Jeana Van Hamme'a, ale widać Yann nie to miał na celu. Skupił się raczej na przedstawieniu okoliczności prowadzących do jej ucieczki. Niestety, wobec przedstawionych wydarzeń trochę dziwi, że zajęło jej to aż dziewięć lat... Natomiast mało rozbudowany wątek rudowłosej czarodziejki bierze się z tego, że scenarzysta postanowił poprowadzić narrację trzytorowo. Oprócz linii fabularnej skupiającej się na losach więzionej czarodziejki, Yann poświęcił uwagę wydarzeniom skupiającym się na tym, co dzieje się z Thorgalem oraz Aaricią.

O perypetiach Thorgala, którym poświęcono dużo więcej, bo osiemnaście plansz albumu, powiedzieć można chyba najmniej. Główny bohater serii przemierza okolice wioski w poszukiwaniu Hierulfa Myśliciela, który w „Berserkach” wystrychnął na dudka Gandalfa Szalonego i uciekł przed pewną śmiercią, tylko pozornie dając się przykuć do pierścieni ofiarnych. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że scenarzysta nie miał tym razem pomysłu na to, co zrobić z Thorgalem, więc po prostu kazał mu jeździć to tu, to tam. Przykro patrzeć na zagubionych bohaterów, miotających się w poczuciu odpowiedzialności, lecz bez skutku snujących się po komiksowych planszach.

Z kolei Yann postanowił po raz kolejny nadać większą rolę Aaricii, która miała do odegrania swoją rolę już w dwóch poprzednich albumach. Tym razem przydziela jej zadanie uratowania nowych przyjaciółek, Enyd oraz Isoline (pojawiły się w dwóch poprzednich albumach), gnębionych przez Björna. Nie mogąc liczyć na pomoc Thorgala, który „ugania się za widmami”, bierze sprawy w swoje ręce. Pomysł, by uczynić z dziewczynki ważną postać w kolejnym albumie jest oczywiście trafiony, można tym samym odnieść wrażenie, że scenarzysta świadomie chce zaakcentować obecność silnej bohaterki. I o dziwo, radzi sobie z nią dużo lepiej niż z Louve, której przygodom poświęcił siedem albumów. Aaricia jest charakterna, ma swoje zdanie i choć może bywa nieco lekkomyślna, działa ze słusznych pobudek i nie ma kompleksów. W zasadzie poświęcenie jej przygodzie osobnego albumu wcale by mnie nie zdziwiło, bo przecież krótka historia zatytułowana „Łzy Thjaziego” była najlepszym dowodem potencjału tkwiącego w tej bohaterce. Nie wiem tylko, czy potrzebne to było akurat w tym albumie, kiedy można było – czy wręcz wypadało – lepiej dopracować wątek Slivii. Co ciekawe, u boku Aaricii wreszcie pojawia się Solveig, o której zdaje się Yann zupełnie zapomniał, aż wreszcie dał jej szansę odegrania roli przyjaciółki, która zawsze wspierała Aaricię.

Nie jest też do końca tak, że Yann próbował tym razem schwycić za ogon trzy sroki. Otóż próbował złapać za ogon jeszcze jedną srokę, a w zasadzie sroczkę, rozwijając – czy wręcz rozciągając – wątek biegającego beztrosko po lesie małego chłopca, którego drogi krzyżują się zarówno z Thorgalem, jak też ze Slivią. Domyślacie się, o kim mowa?

Niestety wszystko to, co można powiedzieć o rozwlekłym tempie prowadzenia akcji, wychodzi, kiedy bliżej przyjrzeć się rozplanowaniu albumu na plansze oraz kadry. Może nie jest to regułą, ale liczba niemych kadrów ma często duży wpływ na to, czy komiks jest treściwy, czy nie. Oczywiście z jednej strony nieme kadry mogą nadawać dynamiki pewnym sekwencjom, zwłaszcza scenom akcji, są zatem nieodzowne, z drugiej zaś, w nadmiernej ilości, pozbawiają komiks nadbudowy treściowej, kryjącej się w dialogach. W przypadku „Slivii” 46 plansz zostało podzielonych na 332 kadry, z czego aż 104 jest pozbawionych tekstu (nie wliczając kadrów opatrzonych jedynie w onomatopeje). Wobec tego jedna trzecia komiksu opiera się o samą tylko narrację obrazkową. Statystyka ta wygląda niejako jeszcze mniej korzystnie, kiedy przyjrzeć się planszom poświęconym perypetiom Thorgala. Jak wspomniałem wyżej, jest ich osiemnaście, a liczą łącznie 123 kadry, z czego pozbawionych tekst jest 46. Co za tym idzie, trudno oprzeć się wrażeniu, że Yann ma w pewnych kwestiach zbyt mało do powiedzenia, stawia zatem na niewiele wnoszące sceny dynamiczne, przemawiające na poziomie ilustracji – w tym przypadku są to poszukiwania prowadzone przez głównego bohatera. Dla porównania, w pierwszym albumie serii na 357 kadrów, niemych było 69. W drugim ta proporcja wyglądała podobnie, bo na 349 kadrów, niemych było 57. Chyba czkawką odbija się również fakt, że wszystkie wydarzenia w komiksie rozrywają się jednego dnia, co jest dość niespotykane jak na „Thorgala”.

W kontekście postaci Slivii warto jeszcze pamiętać, że historia dotycząca okoliczności prowadzących do zgubnej przeprawy morskiej rodziców Thorgala, ma w zasadzie dwie wersje. Pierwszą Thorgal poznał w albumie „Wyspa lodowych mórz”, drugą w epizodzie „Talizman”, który został napisany przez Van Hamme'a cztery lata później. Świadom tej rozbieżności, przez którą trudno ułożyć w logiczną całość wszystkie epizody serii, scenarzysta nie podjął się pogodzenia tych dwóch wersji w „Królestwie pod piaskiem”, gdzie trzymając się chronologii ukazanej w „Gwiezdnym dziecku”, umyślnie pominął rolę, jaką w życiu Thorgala odegrała Slivia. Na ten moment nie widać, by Yann próbował wtrącić w tym temacie cokolwiek od siebie. Ewentualnie szykuje coś więcej na kolejny album serii poświęconej młodzieńczym latom naszego bohatera. Przekonamy się niebawem.

Roman Surżenko ze swojego zadania wywiązał się w sposób, do jakiego zdążył przyzwyczaić. I w zasadzie trudno dodać coś więcej, ponieważ wszystkie zdarzenia rozgrywają się w dobrze znanych lub nieszczególnie charakterystycznych lokalizacjach. Cóż, pod względem wymyślania oryginalnych scenerii Yann nieszczególnie rozpieszcza rysownika, dla którego napisał już dwanaście scenariuszy. Z kolei dla Surżenki to trzynasty album wchodzący w skład „Światów Thorgala”, więc można chyba mówić o rutynie. Ta trzynastka okazała się jednak o tyle pechowa, że na jednej z plansz zostały zamienione miejscami dwa kadry. Spróbujcie sami odszukać to miejsce. Nie powinno być trudne do odnalezienia. Aż dziw bierze, że nie zauważono tego uchybienia na etapie redakcji...

Spoglądający z okładki komiksu Thorgal nie jest jeszcze tym bohaterem, którego poznaliśmy czterdzieści lat temu. Tym razem nieco zagubiony snuje się po planszach albumu, nie zdając sobie sprawy, że tuż obok rozgrywają się wydarzenia, które będą miały ogromny wpływ na jego życie. Na swój sposób trafnie całą sytuację komentują słowa Solveig, która stwierdza w pewnym momencie, że chłopców nigdy nie ma, kiedy są potrzebni... Oczywiście jest jeszcze czas, by młodzian nieco okrzepł, aczkolwiek szkoda, że ten epizod z jego życia raczej nie zapisze się w sposób szczególny w pamięci czytelników. Moim zdaniem, po dwóch dobrych odcinkach, ten wypada znacznie słabiej.

"Młodzieńcze lata" album 5: "Slivia"
Tytuł oryginalny: Slive
Scenariusz: Yann
Rysunek: Roman Surżenko
Tłumaczenie: Wojtek Birek
Wydawnictwo: Egmont Polska
Data publikacji: 010.2017
Wydawca oryginału: Le Lombard
Liczba stron: 48
Format: 21,5 x 28,5 cm
Papier: kredowy
Druk: kolor
Oprawa: miękka/twarda
Cena: 22,99 zł/29,99 zł

wtorek, 8 listopada 2016

Recenzja "Szkarłatnego ognia"

"Mam wesprzeć jednych szaleńców przeciw innym?", pyta Thorgal swego najmłodszego syna Aniela, kiedy ten namawia go, by opowiedział się po stronie obrońców Bag Dadhu w walce przeciwko oblegającej miasto wschodniej armii cesarza Magnusa. W głosie mężnego Wikinga przebrzmiewa niezmienna pogarda wobec tych, którzy poprzez konflikt zbrojny dążą do władzy. Thorgal nie chce zostać uwikłany w wojnę, która nie jest jego. Tak zresztą było od zawsze. Długą drogę do Miasta Orła przebył w jednym tylko celu. Z zamiarem wyrwania z rąk porywaczy syna, którego dała mu Kriss de Valnor. I choć dotychczasowe trudności pokonał ze szlachetnych pobudek, czego zarzucić mu nie sposób, z szerszego kontekstu można wysnuć wniosek, że uczynił to ogromnym kosztem dla swojej rodziny. Nim jednak przyjdzie czas na rehabilitację, trzeba pomyślnie wykonać misję, która została rozpoczęta kilka albumów temu. Zadanie jej ukończenia zostało powierzone nowemu scenarzyście, obecnie jednemu z najlepszych na rynku frankofońskim. Jest nim Xavier Dorison, twórca takich tytułów jak "Trzeci testament", "Long John Silver" czy "Undertaker". Podobno kiedy oficyna Le Lombard zaproponowała mu przejęcie "Thorgala", odmówił. Koniec końców dał się jednak przekonać i owoce jego pracy są naprawdę słodkie, choć miejscami wyczuwa się w nich jeszcze cierpki posmak tego, co zostawił po sobie poprzedni scenarzysta, z którym wydawnictwo postanowiło zakończyć współpracę po niezbyt udanym albumie "Kah-Aniel" i niezbyt jasnym kierunku, w jakim miały zmierzać Światy Thorgala. 

Dla Jeana Van Hamme'a motyw rodziny był tym, który spajał sagę o Thorgalu Aegirssonie. Chociaż różnie bywało, a los tak często sypał piaskiem w oczy, w "Królestwie pod piaskiem" nawet dosłownie, więzi rodzinne były trwalsze niż wszystko. Kiedy schedę po Van Hamme'ie przejął Yves Sente, rodzina jako taka stopniowo stawała się coraz mniej istotna. O wiele ważniejsze były intrygi, które kochającą nade wszystko złoto Kriss de Valnor doprowadziły do tego, że na śmierć zapomniała o swoim synu, dla którego ratowania poświęciła wcześniej swoje życie. Co gorsza, Thorgal w trakcie wędrówki na wschód uległ pokusom ponętnej Salumy, tak jakby zupełnie postradał zmysły i zapomniał, jakim człowiekiem był dotychczas. Xavier Dorison, który został trzecim scenarzystą w czterdziestoletniej już historii tej kultowej serii, zdaje się postrzegać "Thorgala" nie tylko w aspekcie przygodowej historii z gatunku heroic fantasy, lecz takiej, w której bohaterami targają żywe emocje i uczucia związane z ich więzami rodzinnymi. Już w szóstym albumie serii "Kriss de Valnor", której jest współscenarzystą, niejako całą fabułę podporządkował jednej rzeczy: uzmysłowieniu Kriss, że przecież jest ona matką i powinna skupić się na losie swojego dziecka, które straciła z oczu. Trochę podobnie w "Szkarłatnym ogniu" duży nacisk zostaje położony na relacje pomiędzy ojcem i synem. Relacje, które dotychczas były po prosu zaniedbane.

Wobec powyższego, na pierwszy plan trzydziestego piątego albumu serii wysuwa się motyw sekty, za której modelowy wręcz przykład służy bractwo Czerwonych Magów. Najlepiej w tym miejscu pasuje cytat ze słów Magona, którego Aniel stał się wiernym uczniem: "Wyzwoliłeś się z więzów dawnego życia, dóbr doczesnych, niepotrzebnych więzi rodzinnych, fałszywych wierzeń..." Motyw dziecka obdarzonego niezwykłymi zdolnościami, którego chcą wykorzystać inni, pojawił się już w "Thorgalu" nie raz. Jolanem chciał się posłużyć nie tylko Shardar, lecz także Uebac. Z kolei teraz Aniela chcą wykorzystać Czerwoni Magowie. Tylko że o ile Thorgala i Jolana łączyła naprawdę silna więź, co w zasadzie musiało zdusić w zarodku wizję potężnego Hurukana stojącego na czele Xijnjinów, o tyle Aniela łączą z Thorgalem w zasadzie tylko więzy krwi. Wykorzystanie tego niedopatrzenia ze strony poprzedniego scenarzysty – bo nie mógłbym sobie wyobrazić, że było to celowe – dało nowemu scenarzyście dość użyteczny od strony konstrukcji fabuły wątek do rozwinięcia. 

Z mojego punktu widzenia, rozliczając przeszłość Thorgala pisaną przez Yvesa Sentego, Xavier Dorison wymierza mu siarczysty policzek. Ma to miejsce w chwili, kiedy Aniel wytyka Thorgalowi motywację stojącą za jego dotychczasowymi działaniami. Buńczuczny młodzieniec nie tylko piętnuje pobudki kierujące Thorgalem, ale w ogóle kwestionuje to, kim Thorgal jest. Szczerze przyznam, że plansza dwudziesta pierwsza tego albumu należy do najmocniejszych, jeśli chodzi o nasilenie emocji, będąc zarazem dowodem na to, że Dorison prześciga w tym aspekcie Sentego, który raczej na próżno komplikował wątki, aniżeli wzbudzał żywe emocje – czy to w bohaterach, czy to w czytelnikach. Mnie te emocje się w tym momencie udzieliły i dostrzegam w tym siłę nowego scenarzysty.

Xavier Dorison to strażak, który ogień gasi ogniem. Dosłownie. Pełniący funkcję script doctora przy różnych projektach filmowych, do Światów Thorgala wkroczył jako scenarzysta, którego zadaniem jest uproszczenie zupełnie niepotrzebnie zagmatwanej historii rozpisanej przez Yvesa Sentego i doprowadzenie jej do punktu, w którym Thorgal będzie wolny od pętających mu ręce i nogi zależności, co w dalszej przyszłości pozwoli scenarzyście na swobodę w rozpisywaniu jego nowych przygód. Zadanie stojące przed francuskim scenarzystą oceniłbym jako trudne, ale możliwe do wykonania. Pierwszym krokiem poczynionym przez Dorisona było dokonanie niezbyt długiego, ale jednak, przeskoku w czasie, aby pewne procesy zadziały się poza kadrem. Oczywiście nic nie zostaje ot tak zamiecione pod dywan. Konsekwencje tego, do czego doszło w międzyczasie, śledzimy już w czasie rzeczywistym, natomiast w zupełnie nowej sytuacji wyjściowej, którą należałoby określić jako kryzysową. Skutkiem tego Dorison może łatwiej podporządkować wszystkie otwarte wątki swojej inwencji twórczej. I chociaż czas goni, bo z obleganego Bag Dadhu należy uciec jak najszybciej, narracja nie jest prowadzona nazbyt pospiesznie. Każda z postaci ma czas, żeby powiedzieć, co myśli i co czuje. Poznajemy też wiele odpowiedzi na pytania, które bez odpowiedzi pozostawiał Yves Sente, lecz już w interpretacji Dorisona, podporządkowane jego planowi na ciąg dalszy serii. Wszystko to składa się na obraz spójnej fabuły, w związku z czym "Szkarłatny ogień" czyta się bardzo dobrze, a jego scenarzysta wychodzi z powierzonego mu zadania obronną ręką. Brawo. 

Widać też, że delikatnie wydłużenie objętości albumu przydało się Dorisonowi. Każda plansza i każdy kadr są w pełni wykorzystane. Nie ma tu scenariuszowego wodolejstwa. Natomiast skądinąd wiadomo, że w zasadzie dla niego najlepszym rozwiązaniem byłaby jeszcze większa przestrzeń, która posłużyłaby mu na bardziej wnikliwe studium postaci. Do tego jednak dojść nie mogło. Wydawcy oraz Grzegorzowi Rosińskiemu zależało na tym, by jak najszybciej opuścić Bag Dadh. Dlatego dodatkowe pięć plansz należy rozpatrywać w formie bonusu wydłużającego przyjemność z lektury, natomiast najbardziej cieszyć może fakt, że łączna ilość pięćdziesięciu i jednej planszy okazała się wystarczająca, by posunąć akcję naprzód i doprowadzić do z góry upatrzonego finału. W dodatku należy pamiętać, że im więcej plansz napisze scenarzysta, tym więcej musi ich narysować rysownik. Na marginesie dodam, że "Kah-Aniel" liczył 308 kadrów, natomiast ten album liczy ich 374, z czego 36 na "nadprogramowych" planszach. 

Dla Grzegorza Rosińskiego okres pracy nad "Szkarłatnym ogniem" zbiegł się z chorobą. To jej skutkiem komiks nie został ukończony według pierwotnego planu, co przesunęło premierę o cały rok. Kiedy widzę okładkę, na której uzbrojony po zęby Thorgal stoi na tle zgliszczy potężnego niegdyś miasta, wyobrażam sobie, że Rosiński też musiał odbyć swoją walkę, aby móc ukończyć trzydziesty piąty album z przygodami swojego kultowego bohatera. Mimo tak wyczerpującej próby, polski artysta pozostał mistrzem w swoim fachu. O ile jednak przy okazji recenzji "Kah-Aniela" mogłem napisać, że "niektóre kadry komiksu są przebogate w detale, warte uważnego przyglądania się im pod różnym kątem", to w przypadku "Szkarłatnego ognia" kreska Polaka przechodzi pewnego rodzaju metamorfozę, staje się miejscami bardzo uproszczona, innymi słowy – umowna, szczególnie w przypadku teł. Biorąc pod uwagę fakt, że akcja rozgrywa się w momencie, kiedy wielkie niegdyś miasto leży w ruinach, czemu w zasadzie miałoby służyć ich nazbyt szczegółowe przedstawianie? 

Nawet jeśli w jego kompozycji pojawiają się jakieś niedokładności, a można na takie natrafić w kilku miejscach, nie zaburzają one w żadnym stopniu płynności narracji. W tym tkwi też sedno wolności artystycznej, by podporządkowując sobie to, co dzieje się na planszy, wyeksponować jedne kadry kosztem innych. Dlatego kiedy patrzy się na bardzo szkicowo przedstawiony na planszy siedemnastej obrazek wisielca dyndającego na kawałku tkaniny, można zastanowić się, czy faktycznie jego szczegółowe przedstawienie służyłoby czemuś więcej. Zresztą w tym konkretnym przypadku kadr ów został celowo przerysowany, a wykrzywioną w grymasie bólu twarz trupa z wywalonym na wierzch językiem rysownik zastąpił właśnie takim, przedstawiającym jedynie zarys truchła. Dla mnie o wiele bardziej liczy się, że Rosińskiemu udaje się wyryć na twarzach bohaterów żywe emocje, szczególnie w przypadku Aniela, który targany wewnętrznymi konfliktami bardzo często uzewnętrznią swoje uczucia. A najważniejsze, że wszystko to komponuje się z kwestiami bohaterów rozpisanymi przez Dorisona. Dlatego mogę stwierdzić, że obaj twórcy stworzyli dobrze funkcjonujący tandem. Choć szkoda, że doszło do tego tak późno, w dodatku w albumie tak bardzo zdominowanym przez przemoc, której przejawem jest wylewających się z plansz czerwień. Z drugiej strony szkarłat nie tylko odnosi się w tym albumie do przelanej krwi oraz tytułowego płomienia, lecz również – w moim przekonaniu – silnego uczucia miłości ojca do syna. 

W nawiązaniu do strony graficznej albumu dodam, że cichym bohaterem albumu jest Bag Dadh, miasto zniszczone najpierw w wyniku bratobójczej walki między wojskiem kalifa a Czerwonym Bractwem, a następnie dosłownie zbombardowane przez armię cesarza Magnusa, która ma na swoich usługach najemników z całego świata, nawet z dalekiej Krainy Qa. W związku z przeskokiem fabularnym, nie jesteśmy świadkami wszystkich zniszczeń czynionych w czasie rzeczywistym, ale już na początku albumu naszym oczom ukazuje się miasto niemal zrównane z ziemią, jakże różne od tego, które mogliśmy podziwiać w pełnej okazałości na czwartej planszy "Kah-Aniela". Zniszczenie Bad Dadhu na planszach "Thorgala" przywodzi na myśl to, co stało się z Bagdadem w roku 1256, kiedy mongolska orda Hulagu-chana, wspierana przez armie chrześcijańskie, zdobyła miasto, po czym zrównała go praktycznie z ziemią, mordując w bestialski sposób jego mieszkańców i niszcząc dziedzictwo kultury, jakie znajdowało się między innymi w Domu Mądrości. Podobno wówczas rzeka Tygrys zabarwiła się na czarno od atramentu topionego w nim księgozbioru. W "Thorgalu" wody rzeki spływają nie tylko krwią, ale też ogniem. Jak wiadomo ogień oczyszcza, tylko że należy obchodzić się z nim ostrożnie... 

Trzyletni okres oczekiwania na "Szkarłatny ogień” nie dłużył się może aż tak bardzo ze względu na trzy serie poboczne, których albumów ukazało się w międzyczasie aż siedem (sic!), ale mimo wszystko była to bardzo długa rozłąka z Thorgalem. Moim zdaniem zbyt długa, choć przecież wymuszona chorobą rysownika, na szczęście zakończoną pomyślną rekonwalescencją pacjenta. Jestem zdania, że dla miłośników serii najtrudniejsze w tym wszystkim było i nadal jest oczekiwanie na domknięcie rozbuchanego chyba do granic możliwości cyklu poświęconego Czerwonym Magom. Gdyby nie to, gdyby oczekiwanie na kolejny tom "Thorgala" było oczekiwaniem na kolejną osobną przygodę z jego udziałem, wszystko wyglądałoby zgoła inaczej. Nim jednak taki moment komfortu nadejdzie, czytelnicy muszą pozostać uzbrojeni w cierpliwość i wyczekiwać na kolejne dwa tomy "Kriss de Valnor" oraz jeden tom "Louve", które podprowadzą fabułę pod trzydziesty szósty album serii głównej, w którym dojdzie do zespolenia wątków oraz domknięcia tego jakże długiego rozdziału w życiu rodziny Aegirssonów. Mając na pokładzie drakkara Xaviera Dorisona w roli sternika, trudno wątpić w powodzenie tej misji. A jak przyznaje Francuz, kolejny album będzie czymś w rodzaju "Pięciu tygodni w balonie" Juliusza Verne'a w świecie Thorgala... 

"Thorgal" album 35: "Szkarłatny ogień"
Tytuł oryginalny: Le feu écarlate
Scenariusz: Xavier Dorison
Rysunek: Grzegorz Rosiński
Tłumaczenie: Wojtek Birek
Wydawnictwo: Egmont Polska
Data publikacji: 11.2016
Wydawca oryginału: Le Lombard
Liczba stron: 56
Format: 21,5 x 28,5 cm
Papier: kredowy
Druk: kolor
Oprawa: miękka/twarda
Cena: 22,99 zł/29,99 zł


Komiks można kupić w:
www.sklep.gildia.pl

wtorek, 13 września 2016

Recenzja "Królowej czarnych elfów"

Przedsmak tego, co czeka nas w szóstym albumie serii poświęconej losom córki Thorgala Aegirssona, dostaliśmy w chwili, gdy bogini Frigg ukarała Vigrida za bycie niewdzięcznikiem i zesłała go do Svartalfheimu. Teraz wreszcie dowiadujemy się, jaki diabelski plan narodził się w głowie władającej tym światem królowej czarnych elfów i jaką rolę może w nim odegrać upadły bóg. Otóż zamiarem nienawidzących pokoju i lękających się dziennego światła svartalfów jest doprowadzenie do chaosu światów. Aby ich zamiar się ziścił, chcą zniszczyć Ygdrassil, gigantyczny jesion, na którym – zgodnie z nordycką kosmologią – znajduje się wszystkie dziewięć światów znanych Wikingom. Problem w tym, że ścięcie jego korzeni nie jest takie proste. Potrzeba do tego niebywale ostrych toporów, a te mają dla mrocznych elfów wykonać krasnale specjalizujące się w tworzeniu artefaktów o niezwykłych właściwościach. To właśnie dlatego obok wioski wikingów Louve spotyka Thjaziego, który chce prosić Thorgala o pomoc dla zniewolonych ziomków. Nie muszę chyba dodawać, że kiedy pada kwestia dotycząca pochodzącego z innego świata metalu, który mógłby dokonać zniszczenia, ale na szczęście nie istnieje, pojawia się odniesienie "metalu, który nie istniał"... Tak rozpoczyna się nowa ekscytująca przygoda w młodym życiu głównej bohaterki, tym razem zakrojona na bardzo dużą skalę, ponieważ stawką jest równowaga światów. Półtora roku oczekiwania na "Królową czarnych elfów" opłaciło się. Tym bardziej, że Yann bliższy jest tutaj swojej formie z dwóch ostatnich odcinków "Młodzieńczych lat" niż dwóch poprzednich "Louve". Progres jest zawsze mile widziany.

Po krótkim wprowadzeniu w okoliczności, w jakich przyjdzie działać dziewczynce, w której płynie krew Gwiezdnego Ludu, akcja w komiksie nabiera tempa. Zagłębiając się w fabułę daje się odczuć, że Yann nader sprawnie żongluje coraz większą ilością piłeczek-wątków, niezmiennie mając nad nimi pełną kontrolę. Tej umiejętności trudno mu odmówić. Najważniejsze, że splata zatem ze sobą wydarzenia ze wszystkich napisanych przez siebie albumów, co oczywiście działa na jego korzyść, gdyż widać jak na dłoni, że rozbudowywany przez niego świat jest spójny, nawet jeśli niektóre jego decyzje mogą się nie podobać miłośnikom serii. W tej kwestii przewyższa Yvesa Sentego, który moim zdaniem tracił kontrolę nad tym, co się dzieje w pisanych przez niego seriach, mnożąc byty ponad potrzebę.

Yann potrafi też oczywiście zaskakiwać. W tym albumie takie zaskoczenie towarzyszy przede wszystkim postaci Strażniczki Kluczy, którą zdążył wcześniej zmienić w niepokorną wielbicielkę uciech cielesnych – czym mnie mocno podpadł. Pod żadnym pozorem nie chcę psuć zabawy z lektury tym, którzy komiksu jeszcze nie czytali, ale tym razem nietuzinkowy pomysł scenarzysty przypadł mi do gustu, choć znów może wydać się nazbyt oryginalny dla tych, którzy nie lubią zmian. Innych zaskoczeń nie wspomnę. Widać przy okazji, że Francuz stara się grzebać w klasycznych albumach serii, doszukując się w nich puntu zaczepienia. Problem w tym, że raz przychodzi mu to z lepszym, a raz z gorszym skutkiem.

Wciąż jednak przytrafiają mu się dość niezrozumiałe decyzje. Chociażby ta, że na samym początku komiksu dochodzi do ostrej słownej utarczki między matką a córką. Louve zupełnie nie szanuje zdania Aaricii i wręcz pogardliwie odnosi się do rodzicielki, co całkowicie gryzie się z wydźwiękiem finału albumu poprzedniego, gdzie obie padły sobie w ramiona i zdawały się być w jak najlepszej komitywie, czemu sprzyjał oczywiście fakt, iż obie poznały prawdę na temat Thorgala, który nie stracił życia, jak utrzymywał obłudny i podstępny Lundgen. Poruszam tę kwestię głównie dlatego, że niezrozumienie zachowania bohatera lub bohaterki, której mamy kibicować, może wywoływać dysonans. Jakkolwiek nie patrzeć, przewidywalność jest czymś, co sprawia, że przywiązujemy się do postaci reprezentującej konkretną postawę. I nie chciałbym, by w tym przypadku wszystko zostało zrzucone na karb okresu młodzieńczego buntu, przez jaki przechodzi Louve.

W dwóch miejscach Yann ucieka się również do zbyt trywialnego na tej klasy scenarzystę zabiegu, mianowicie urwania w połowie zdania kwestii bohatera, który zamierza powiedzieć coś ważnego. Tym sposobem czytelnik dostaje jasny w odbiorze sygnał, że czeka na niego tajemnica do odkrycia, tyle tylko, że w jednym z tych dwóch przypadków nie doczeka tego na planszach niniejszego albumu... Sztuczka ta jest moim zdaniem nazbyt tania. Tym bardziej, że działa w zasadzie raz. Przy każdej ponownej lekturze komiksu znający ciąg dalszy czytelnik nie dozna działania tego efektu, a to przecież ma znaczenie. Oczywiście Yann nie byłby sobą, gdyby nie pozostawił otwartych kolejnych furtek na przyszłe albumy. W dodatku nie dość, że nie zamknął kilku poprzednich, to nowych jest całkiem wiele. Ale to w końcu dobrze. Saga nabiera w ten sposób kolorytu i staje się bardziej złożona. Obyśmy tylko na kontynuację nie musieli czekać tak długo, jak było w tym przypadku, aczkolwiek zakładając, że Roman Surżenko nie będzie rysował siódmego albumu „Kriss de Valnor” i wróci do rytmu tworzenia dwóch serii ze „Światów Thorgala”, jest ku temu nadzieja.

Patrząc z szerszej perspektywy na wydarzenia, jakich stajemy się świadkami, dochodzę do wniosku, że jako główna bohaterka komiksu Louve ma trochę za mały wpływ na to, co dzieje się wokół niej. Owszem, zgodzę się, że tak szeroko zakrojona intryga może ją zdecydowanie przerastać, jest w końcu tylko dziewczynką z Midgardu, bez względu na pochodzenie i nadludzkie moce. W dodatku należy dodać do równania wielką chęć bogów do zabawy ludzkim losem. Po prostu trochę na wyrost zakładam, że trudno byłoby mi uwierzyć, że bez niczyjej pomocy Louve będzie w stanie dokonać jakiegoś heroicznego czynu. A może nie będzie musiała? Wobec moich wątpliwości co do charyzmy małej bohaterki nadmienić muszę, że w moich oczach najbardziej wyróżniającą się osobowością w tym albumie okazuje się być – trochę nic z tego ni z owego – Vigrid, postać niczym z tragedii antycznej. Nie ukrywam, że to, jak postąpiła z nim bogini Frigg pod koniec „Skalda”, w ogóle mi się nie podobało i zdania nie zmieniam. Uważam, że scenarzysta niesprawiedliwie przedefiniował naturę poczciwego boga-poety z Asgardu. Teraz Vigrid jest kimś innym niż dotychczas, ale paradoksalnie stał się postacią ciekawszą. Pozostaje mi tylko gdybać, jaki los szykuje dla niego Yann. W wywiadzie udzielonym francuskiemu magazynowi Cassemate przyznał, że aby postacie były wiarygodne, muszą cierpieć, a są to słowa mówiące bardzo dużo.

Być może ze względu na aktualną sytuację w Europie Zachodniej, moją uwagę zwrócił delikatnie wpleciony w fabułę motyw religijny. Nie tak dawno w „Thorgalu” Yves Sente wprowadził do serii stojącą w opozycji do zakorzenionego w mitologii nordyckiej politeizmu wiarę w jednego boga – Javhusa, którego wyznawcą jest cesarz Magnus, tymczasem Yann konfrontuje wierzenia wikingów z religią muzułmańską, której wyznawcą Sardham El Kadher, kupiec z Bag Dadhu, oraz małpka Jasmina, od jakiegoś czasu towarzyszka Louve. Francuz nie boi się podejmować tematu, który w ostatnim czasie coraz bardziej dzieli niż łączy ludzi, nie idąc jednak, jak Yves Sente, drogą konfliktu zbrojnego, co krótiego i rzeczowego zestawienia różnic między dwoma wyznaniami. Może jest to właściwa droga, by dawać przykład młodemu pokoleniu czytelników na istnienie różnorodności. Z drugiej strony mam wrażenie, że Jean Van Hamme operował bardziej uniwersalnym językiem – nie poruszał pewnych kwestii zbyt dosłownie, natomiast zawsze znajdował jakąś prawdę, którą chciał dzielić się z czytelnikami. Yann zresztą również nie powstrzymuje się miejscami od wyrażenia głębszej myśli, choćby wtedy, gdy przytaczając słowa wspomnianego wyżej Sardhama El Kadhera mówi, że: „Rozwiązanie każdego problemu kryje się w jego treści”. Stąd wynika pośrednio mój końcowy wniosek na temat jego twórczości, a w szczególności omawianego komiksu.

Zacznę od tego, że trudno mi jednoznacznie stwierdzić, czy mamy do czynienia najlepszym albumem z serii „Louve” w dorobku francuskiego scenarzysty, natomiast mnie podobał się on bardziej niż poprzednie. Tutaj jednak pojawia się wątpliwość, na ile właśnie jego poprzednie dokonania nie warunkują mojej oceny, to znaczy, czy nie przeceniam go, kiedy on po prostu zrobił coś, co podoba mi się bardziej niż wcześniej. Yann nie jest i nie będzie Jeanem Van Hamme'em i wcale nie chce nim być. Musimy się do tego przyzwyczaić. Dlatego też staram się opierać temu, by nostalgia psuła mi przyjemność z lektury, co zresztą doradzam każdemu. Z nostalgią czytam „Gwiezdne dziecko” i historię pierwszego spotkania krasnala o imieniu Thjazi z chłopcem o imieniu Thorgal. Spotkanie trochę inaczej zachowującego się Thjaziego z dziewczynką o imieniu Louve jest odmienne, rozgrywa się w innych okolicznościach i jako takie jest punktem wyjścia dość ciekawej historii.

Słowem podsumowania, „Królowa czarnych elfów” jest albumem treściwym, czym zdecydowanie różni się od dwóch poprzednich odcinków serii. Zawiązuje również bardziej złożoną intrygę, a mając w pamięci pewne wciąż nierozwiązane kwestie (przede wszystkim wprowadzenie postaci niemego drwala), możemy chyba spodziewać się niemałej kumulacji. Te dwa argumenty przemawiają na jego korzyść. No i na koniec kwestia najważniejsza. Otóż siódmy album „Louve” będzie ostatnim przed zbiegnięciem się fabuł dwóch serii równoległych z serią główną – co ma nastąpić w trzydziestym szóstym albumie „Thorgala”. Wszystko wygląda na to, że do tego czasu Yann będzie musiał podprowadzić rozpoczęte przez siebie wątki pod Xaviera Dorisona. Miejmy nadzieję, że wszystko się uda!

"Louve" album 6: "Królowa czarnych elfów"
Tytuł oryginalny: La reine des Alfes noirs
Scenariusz: Yann
Rysunek: Roman Surżenko
Tłumaczenie: Wojtek Birek
Wydawnictwo: Egmont Polska
Data publikacji: 09.2016
Wydawca oryginału: Le Lombard
Liczba stron: 48
Format: 21,5 x 28,5 cm
Papier: kredowy
Druk: kolor
Oprawa: miękka/twarda
Cena: 22,99 zł/29,99 zł

Komiks można kupić w:
sklep.gildia.pl