Wojciech Birek zajmuje się komiksem we wszelkich możliwych aspektach. W swoim dorobku ma komiksowe scenariusze (m.in. historyczna seria edukacyjna "Strażnicy Orlego Pióra", wydane przez IPN albumy "Wbrew nadziei" czy "Uwolnić więźniów"), oprócz tego rysował komiksy do własnych scenariuszy (m.in. "Na dworze króla Ćwieczka", "Naznaczony mrokiem"). Opublikował liczne teksty krytyczne na temat komiksu, w tym jest autorem pracy doktorskiej zatytułowanej "Główne problemy teorii komiksu". Zasiada w jury łódzkiego Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier. Jest współzałożycielem Rzeszowskiej Akademii Komiksu. Tłumaczy historie obrazkowe z języka francuskiego - w jego portfolio znajdują się takie tytuły, jak "W poszukiwaniu ptaka czasu", "Yans" czy - to chyba oczywiste - "Thorgal". A oto, co Wojciech Birek ma do powiedzenia na temat swojej fascynacji serią Jeana van Hamme'a i Grzegorza Rosińskiego oraz pracy tłumacza:
Jak różne jest tłumaczenie komiksu, do którego ma się większy sentyment? Bo rozumiem, że tak właśnie jest w przypadku tłumaczenia kolejnych albumów przygód Gwiezdnego Dziecka.
„Thorgal” rzeczywiście jest dla mnie komiksem szczególnym (za chwilę wyjaśnię, z jakich powodów) i można by założyć, że do jego tłumaczenia podchodzę jakoś specjalnie. Ale tak nie jest. Owszem, towarzyszy temu ciekawość, jak w kolejnym albumie poprowadzona została fabuła, co się dzieje z postaciami, jakie schematy narracyjne i fabularne zostały tu uruchomione, ale samo tłumaczenie to taka sama praca translatorska, jak w przypadku jakiegokolwiek innego komiksu, który dostaję na warsztat. Każdy taki serial czy komiks ma oczywiście w tej materii swoją specyfikę i może wymagać specjalnego traktowania (zwłaszcza gdy jest nasycony odniesieniami zewnętrznymi, osadzony w określonych realiach czy wymaga zapoznania się z konkretną wiedzą na jakiś temat - np. żeglarstwo czy podróże kosmiczne), ale akurat w przypadku „Thorgala” nie ma tego typu obciążeń; serial jest osadzony w umownej rzeczywistości i dość swobodnie traktuje realia historyczne czy mitologiczne, a dialogi są pisane współczesnym językiem bez prób jego archaizowania. Nie ma tam żadnych tekstów wierszowanych czy cytatów, które należałoby przekładać ze szczególną starannością formalną, więc wystarczy tu zwykła dbałość o sensowność i klarowność przekładu oraz zachowanie, na ile to możliwe, wierności wobec oryginału. Nie jestem zwolennikiem swobodnego gmerania w tłumaczonych tekstach i wtykania w nie własnych pomysłów – raczej staram się uszanować wysiłek autora pierwotnego tekstu i możliwie wiernie oddawać specyfikę jego stylu.
Kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z "Thorgalem"?
Co takiego sprawiło, że "Thorgal" tak bardzo Pana zainteresował?
Jak to się stało, że został Pan tłumaczem serii?
Kiedy Egmont zaczął wznawiać "Thorgala", zajął się Pan tłumaczeniem albumów, które przez niejednego miłośnika serii były znane niemal na pamięć. Wiązało się to zatem z pewnymi zmianami, jakie należało wprowadzić wobec starego tłumaczenia, chociażby dlatego, że w komiksach z Orbity wiele dialogów zostało źle przetłumaczonych, tudzież w ogóle okrojona. Jak podszedł Pan do tak - nie ukrywam - trudnego zadania?
Pozostając przy porównaniach między tłumaczeniami, na przykład "Boginię bez imienia" zastąpił Pan "Bezimienną boginią". W moim odczuciu to pierwsze sformułowanie brzmi lepiej, bardziej tajemniczo, dostojnie. Tego typu zmiana nazwy własnej rzuca się w oczy. Podobnie było przy "Życzliwych", którzy stali się "Dobroczyńcami", co niejako można zrozumieć, ponieważ pierwsze określenie w naszej kulturze niekoniecznie dobrze się kojarzy. Ale na przykład "krasnale" stały się "krasnoludami", inną rasą. Można prosić o komentarz do takiego "fanowskiego czepialstwa"?
Jak wygląda Pana warsztat pracy nad tłumaczeniem?
Czy zdarza się, że kombinuje Pan, jak tu zmieścić tekst w dymek?
Czy jako tłumacz uważa Pan, że van Hamme używał w "Thorgalu" specyficznego języka?
Czy Yves Sente posługuje się innym językiem, czy faktycznie próbuje naśladować van Hamme'a?
Podoba się Panu to, jak Sente prowadzi serię?
Kontynuacja takiej serii to nie lada wyzwanie i wygląda na to, że wydawcy nie udało się znaleźć alternatywy dla propozycji Yves’a. Widać, że Yves ma w głowie bardzo rozbudowany i długofalowy plan kolejnych posunięć, co widać nie tylko po rozmiarach opowiadanej właśnie historii poszukiwań Aniela i realizowania przez Jolana jego „nadzwyczajnego przeznaczenia”, ale i po ścisłym wiązaniu kolejnych spin-offów z główną serią. Czy taki kierunek mi się podoba? Jestem tu mocno nieobiektywny, więc postaram się wyważyć opinie. Z jednej strony Yves zgrabnie rozwinął i pozaplatał wątki, które dostał w spadku po van Hamme’ie (zwłaszcza rodowód Kriss i Aniela i dalsze losy Jolana) i naprawdę napracował się, aby stworzyć opowieść o wyrazistym ukierunkowaniu i odpowiednim potencjale fabularnym. Z drugiej... przyznam, że byłem zaskoczony tym, w jakim stopniu Yves wplątał w swoją intrygę Asgard i jego mieszkańców. Do tej pory pojawiali się oni sporadycznie, ingerując w losy bohaterów w ważnych momentach historii. Teraz dostaliśmy w komiksie uderzeniową dawkę bogów i ich sprawek. Dla mnie jest to takie trochę amerykańskie podejście do serii komiksowych: kiedy pojawia się w nich nowy scenarzysta, musi zaistnieć jakimś mocnym uderzeniem: zabije jakiegoś bohatera albo przywoła jakiegoś potężnego złoczyńcę... Tu mamy konflikt z udziałem bogów, a w perspektywie „superquest”, mający ocalić świat Wikingów. Jednym słowem: same atuty. Tylko zastanawiam się, co czeka świat Thorgala, kiedy misja Jolana dobiegnie końca. To już z pewnością nie będzie ten sam świat. Jak się w nim znajdą bohaterowie? Zobaczymy.
A jak tłumaczyło się Panu Yanna? To nowy scenarzysta, dopiero wchodzący w świat Thorgala.
Czy w ogóle rozwijanie "Światów Thorgala" to dobry pomysł?
Moim zdaniem tak, bo tkwi w tym ogromny potencjał fabularny, no i jest to nie lada wyzwanie dla scenarzystów. Oczywiście można to zrobić dobrze lub kiepsko, ale jeśli wszystko dobrze pójdzie, parę postaci może dorobić się wcale sporej własnej niezależnej biografii.
Kiedyś i Pan stworzył taką jednoplanszówkę, w której padła sugestia, jak Kriss udało się wydostać z pustyni, na którą trafiła w albumie "Między ziemią a światłem". Miał Pan więcej takich pomysłów?
Czy byłby Pan skłonny napisać scenariusz do któregoś ze spin-offów "Thorgala"?
Niedawno Egmont wydał pierwszą część nowelizacji "Thorgala". Dlaczego to nie Pan zajął się tłumaczeniem tej książki?
Bo mi jej nie dali, po prostu. Gdybym dostał, na pewno bym przetłumaczył.
Czytał ją Pan? Jakie jest Pana zadanie na temat pomysłów Amelie Sarn?
Ponieważ jest to przede wszystkim literacki wariant opowieści znanych z komiksu, nie miałem dość silnego bodźca, aby zabrać się za czytanie. Książkę kupiłem, a teraz leży i czeka na swoją porę do lektury. Może trochę się boję, że się rozczaruję... Ale na pewno w końcu przeczytam.
Podziela Pan opinie wielu fanów, że "Thorgal" powinien skończyć się na albumie... "Wilczyca"? A może ostatnia powinna być... "Klatka"?
A co to, „Strażniczka Kluczy” Wam się nie podoba?... to znaczy zdaję sobie sprawę, że to od jej zakończenia i kretyńskiej decyzji Thorgala („kocham cię, Aaricio, i właśnie dlatego muszę was opuścić”) zaczęły się dziać w serii dziwne rzeczy. Ten efekt – czasowe odseparowanie Thorgala od rodziny – można było równie dobrze osiągnąć, po prostu wysyłając go w jakiś ważny quest, więc to jeszcze nie był dramat. Potem jednak mieliśmy utratę imienia i pamięci, lata Shaigana, zamieszanie z wygnaniem Aaricii (to akurat był wcale ciekawy pomysł) interwencję gości z przyszłości (tu już van Hamme trochę, moim zdaniem, zaryzykował), wreszcie – po ponownym połączeniu rodziny, całą tę podróż na południe... Były w tym pomysły bardzo fajne i bardzo ryzykowne. Nigdy jednak nie uznałbym, że serię należy kończyć. Zawsze chciałem zobaczyć dorosłego Jolana (jak sobie poradzi z supermocą transformacji materii?), Louve jako śliczną i charakterną nastolatkę, Thorgala jako starzejącego się faceta... Cały problem oczywiście tkwi w fajnych pomysłach na kolejne fabuły, a z tym naprawdę nie jest łatwo. Jednym słowem; rozumiem tego rodzaju rozważania (i ukrytą pod nimi krytykę ewolucji serii), ale sam z pewnością bym na żadnym z wspomnianych albumów jej nie kończył. Po prostu, gdyby to jakimś cudem ode mnie zależało, inaczej bym ją poprowadził. Wcale nie jest powiedziane, że lepiej. Inaczej.
Który z albumów jest Pana ulubionym i dlaczego?
Jak różne jest tłumaczenie komiksu, do którego ma się większy sentyment? Bo rozumiem, że tak właśnie jest w przypadku tłumaczenia kolejnych albumów przygód Gwiezdnego Dziecka.
„Thorgal” rzeczywiście jest dla mnie komiksem szczególnym (za chwilę wyjaśnię, z jakich powodów) i można by założyć, że do jego tłumaczenia podchodzę jakoś specjalnie. Ale tak nie jest. Owszem, towarzyszy temu ciekawość, jak w kolejnym albumie poprowadzona została fabuła, co się dzieje z postaciami, jakie schematy narracyjne i fabularne zostały tu uruchomione, ale samo tłumaczenie to taka sama praca translatorska, jak w przypadku jakiegokolwiek innego komiksu, który dostaję na warsztat. Każdy taki serial czy komiks ma oczywiście w tej materii swoją specyfikę i może wymagać specjalnego traktowania (zwłaszcza gdy jest nasycony odniesieniami zewnętrznymi, osadzony w określonych realiach czy wymaga zapoznania się z konkretną wiedzą na jakiś temat - np. żeglarstwo czy podróże kosmiczne), ale akurat w przypadku „Thorgala” nie ma tego typu obciążeń; serial jest osadzony w umownej rzeczywistości i dość swobodnie traktuje realia historyczne czy mitologiczne, a dialogi są pisane współczesnym językiem bez prób jego archaizowania. Nie ma tam żadnych tekstów wierszowanych czy cytatów, które należałoby przekładać ze szczególną starannością formalną, więc wystarczy tu zwykła dbałość o sensowność i klarowność przekładu oraz zachowanie, na ile to możliwe, wierności wobec oryginału. Nie jestem zwolennikiem swobodnego gmerania w tłumaczonych tekstach i wtykania w nie własnych pomysłów – raczej staram się uszanować wysiłek autora pierwotnego tekstu i możliwie wiernie oddawać specyfikę jego stylu.
Oczywiście „Thorgal” ma swoje specyficzne uwarunkowania, które rzutują na kształt tłumaczenia; jest nią wewnętrzna spójność nazw, imion, wydarzeń i wątków, o których wspomina się lub pokazuje w komiksie. Trzeba pamiętać, że nie tłumaczyłem „Thorgala” od początku, że przede mną były już inne tłumaczenia, a ja „wszedłem do akcji” w toku serii, co zmusiło mnie i wydawcę do respektowania pewnych decyzji, podjętych wcześniej. Najwyraźniej widać to po losach imienia Kriss de Valnor: zawsze byłem za przekładem na polski i przyjęciem wersji „Kriss z Valnoru”, ponieważ ani Kriss nie pochodzi z krainy frankofońskiej, ani nie jest szlachcianką, należy więc założyć, że ten przydomek po prosu oznacza pochodzenie bohaterki (tak jak u nas Maćko z Bogdańca czy Powała z Taczewa). Gdyby komiks napisano pierwotnie po niemiecku, a nie francusku, dziewczyna nazywałaby się „Kriss von Valnor”... i co, zostawilibyśmy to? Swoją drogą, w wersji flamandzkiej jest „Kriss van Valnor”, w angielskiej „Kriss of Valnor”, tylko Niemcy i my zostawiliśmy to oryginalne „de”. Tak czy owak, imię w pierwotnej wersji tak mocno osadziło się w świadomości czytelników, że wspólnie z redaktorami (nie zapominajcie, że zawsze oprócz tłumacza w procesie przygotowania polskiej edycji uczestniczy też redaktor, który też ma swoje zdanie i to on często podejmuje ostateczne decyzje o kształcie tekstu) zdecydowaliśmy o pozostawieniu tej wersji. I mimo wielokrotnych reedycji, włącznie z nową redakcją tekstów, nie udało się doprowadzić do tej rewolucji. Więc tak już chyba zostanie na wieki wieków, amen.
Nota bene, moim zdaniem nie do końca przekonująco wyjaśniono pochodzenie przydomku Kriss w komiksie. Dobrze, ma je po ojcu, którego nigdy na oczy nie widziała i nie wiadomo, czy w ogóle darzy miłością... więc jeśli generalnie zrywa ze swoją rodzinną przeszłością, to dlaczego zatrzymuje sobie to imię? Może Yves Sente, pisząc scenariusz pilota „Kriss”, powinien był jakoś wpisać sprawę tego przywiązania dziewczynki do nazwiska ojca, zaakcentować fakt, że nosi je z dumą czy chociaż z uporem. Wioskowe popychadło z takim nazwiskiem, to powinien być chyba powód do drwin?... No, może się czepiam.
Kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z "Thorgalem"?
Oczywiście w „Relaksie”, którego byłem zapalonym zbieraczem i czytelnikiem... no i w pewnym sensie w nim debiutowałem (listem do redakcji z mikroskopijnymi reprodukcjami moich młodzieńczych komiksów). Kiedy zobaczyłem pierwszy odcinek „Thorgala”, to było dla mnie jak uderzenie pioruna - wreszcie, po tylu latach czekania, pierwszy PRAWDZIWY komiks, nie skrępowany ideologią, z emocjami, akcją... no i jak opowiedziany i narysowany! Zakochałem się na zabój. Zresztą zawsze byłem szczególnie pozytywnie wyczulony na komiksy, rysowane przez Grzegorza Rosińskiego – to taka moja komiksowa pierwsza miłość, która chyba bardzo silnie wpłynęła na moje własne próby komiksowe. A potem, kiedy ukazał się ten mój słynny list, byłem strasznie dumny, że został opublikowany na sąsiedniej stronie OBOK planszy „Thorgala”. Ale niezależnie od tych okoliczności ta seria po prostu niesamowicie mi odpowiadała.
Co takiego sprawiło, że "Thorgal" tak bardzo Pana zainteresował?
Mogę wyliczyć jednym tchem: konwencja gatunkowa (fantasy z mnóstwem różnych, bardzo zgrabnie wprowadzonych domieszek), bohaterowie, wartka i świetnie wymyślona i poprowadzona akcja, no i ten rysunek! Dopóki na studiach nie zanurzyłem się po uszy w dorobku mistrzów komiksu światowego, Thorgal nie miał u mnie zbyt wielu konkurentów. Był już Asterix, Tintin, pojawił się Hugo Pratt i William Vance (z historycznym serialem „Ramiro”), ale to jeszcze nie był ten ogromny komiksowy świat. Więc siłą rzeczy te pierwsze komiksy tak silnie na mnie oddziaływały.
Jak to się stało, że został Pan tłumaczem serii?
To rzeczywiście długa i skomplikowana opowieść. Po pierwsze, przypadek sprawił, że w ogóle zostałem tłumaczem komiksów, bo przecież nie miałem ani przygotowania językowego, ani wykształcenia, ani praktyki... No, jeśli nie liczyć samodzielnego przetłumaczenia w podstawówce pierwszego tomu „Asteriksa” przy pomocy małego słownika francusko-polskiego. Ale to przez komiksy zakochałem się w języku francuskim, spróbowałem się go nauczyć na tyle, na ile było to możliwe dla chłopaka z Rzeszowa w latach 70., a potem – w latach 80., szlifowałem go czytając nałogowo frankofońskie komiksy.
Personalną odpowiedzialność za wepchnięcie mnie w zajęcie tłumacza komiksów ponosi Jacek Rodek – redaktor naczelny „Komiksu-Fantastyki”, a potem inicjator i szef efemerycznego wydawnictwa „Korona”. To Jacek, pokazując mi kiedyś maszynopis tłumaczenia pierwszego tomu „Poszukiwania Ptaka Czasu” Loisela i Le Tendre’a, po tym, jak od razu wypatrzyłem w nim błąd rzeczowy, dał mi go do korekty, a potem już kolejne do samodzielnego tłumaczenia. I tak się zaczęło. Ale to był dopiero pierwszy krok na drodze do tłumaczenia „Thorgala”. Kolejnym był pomysł Jacka na wydawanie supermagazynu komiksowego „CDN”, w którym miały się ukazywać świetne komiksy z Francji i Belgii. W pierwszym numerze pojawił się np. komiks Enki Bilala „Targowisko nieśmiertelnych”(chyba jeszcze nie z moim tłumaczeniem i mój tekst o Moebiusie. Do drugiego numeru Jacek zaproponował mi rozpoczęcie tłumaczenia westernowego albumu z serii „Blueberry” – również jednej z moich szczególnie ulubionych. Ów drugi numer – jakby los przekornie zadrwił sobie z tytułu magazynu – nigdy się nie ukazał, i tłumaczenie poszło na marne... no, tak się przynajmniej wydawało (po latach weszło ono do pierwszego z wydanych przez „Egmont” zbiorów tej serii). Na otarcie łez Jacek dał mi do przetłumaczenia kolejnego „Thorgala” – to był album „Słoneczny miecz”... który również, z powodu rynkowo-dystrybucyjnych zawirowań wczesnego polskiego kapitalizmu, nie ujrzał światła dziennego. Jakież było moje zdziwienie, kiedy jakiś czas później znalazła mnie w Łodzi podczas kolejnego konwentu komiksowego ówczesna szefowa redakcji „Egmontu” (po latach nie pamiętam już ani nazwiska, ani dokładnej funkcji, a szkoda) i zapytała, czy zgodzę się na wykorzystanie mojego tłumaczenia do publikacji „Słonecznego miecza” przez „Egmont”... i czy chciałbym tłumaczyć kolejne tomy. Potem, po ukazaniu się dwóch tomów, znowu była zapaść dystrybucyjna i spora przerwa, ale wówczas już nie odpuściłem i na własną rękę tłumaczyłem kolejne tomy, czytając je później na seansach „komiksu z lektorem” w Rzeszowie, potem w Krakowie, Łodzi itd. Więc kiedy za wydawanie komiksów w „Egmoncie” zabrał się Tomek Kołodziejczak, miałem już gotowy materiał... ale i tyle szczęścia, że Bartek Chaciński, który bodaj wtedy był redaktorem, dał radę się ze mną skontaktować (pamiętajcie, że ciągle mieszkałem w Rzeszowie, a komórek i Internetu to chyba jeszcze nie było...) i wznowić współpracę. Podsumowując moją przygodę z „Thorgalem” – naprawdę musiał nad całym tym zamieszaniem czuwać jakiś Anioł Stróż Do Zadań Specjalnych, bo – z mojego punktu widzenia – wszystko to jakoś tak samo się ułożyło.
Kiedy Egmont zaczął wznawiać "Thorgala", zajął się Pan tłumaczeniem albumów, które przez niejednego miłośnika serii były znane niemal na pamięć. Wiązało się to zatem z pewnymi zmianami, jakie należało wprowadzić wobec starego tłumaczenia, chociażby dlatego, że w komiksach z Orbity wiele dialogów zostało źle przetłumaczonych, tudzież w ogóle okrojona. Jak podszedł Pan do tak - nie ukrywam - trudnego zadania?
W kwestii wznowień wcześniej publikowanych albumów przyjąłem sobie od początku jedno założenie: podstawą mojego tłumaczenia będzie wyłącznie tekst oryginału francuskiego. Żadnego grzebania w poprzednich wydaniach, żeby sprawdzać, jak to tam wyglądało, i starań, żeby na siłę było inaczej. Liczyło się dla mnie to, jak do mnie przemawia tekst francuski – i jak ja jestem w stanie przełożyć go na język polski. Kolejni redaktorzy w wydawnictwie też musieli się przy tym nieźle napracować, nieraz prostując moje pomysły. Zwłaszcza, że dopiero z czasem nauczyłem się prostej prawdy, że wcale nie muszę wiernie tłumaczyć francuskich wielokrotnie złożonych zdań, w których meandrach polski czytelnik gubi się z kretesem. Jako samouk sam musiałem szlifować swój warsztat, co zresztą chyba do dziś się nie zakończyło.
Oczywiście czasami potem sobie zaglądałem do wcześniejszych tłumaczeń, żeby to i owo sobie porównać, ale generalnie darowałem sobie żmudnie sprawdzanie, jak to jest u mnie, a jak było wcześniej.
No i trzeba pamiętać o dwóch czynnikach modyfikujących moje translatorskie wysiłki: wspomnianej już konieczności dostosowania się do pewnych ustalonych elementów tłumaczeń (jak w przypadku wspomnianej „Kriss de Valnor”) i redaktorskich ingerencji, które – owszem, często miały na celu uczynienie tekstu bardziej klarownym i zrozumiałym, ale czasami coś przy okazji gubiły. Tak było np. w albumie „Kraina Qa”, gdzie w kadrze, gdy Tjall spada z dachu chaty z przeciągłym onomatopeiczym OOOOO, podobnie jak w oryginale wpisałem ten okrzyk w tok słowa (dokończonego w kolejnym kadrze, już na ziemi) – w oryginale było to JE VOOOOLE (czyli LEEEECĘ), u mnie było to GOOOOONIĘ (jako dopełnienie nieco przesadnie emfatycznego: PĘDZĘ, LECĘ, GONIĘ!). Redaktor zmienił to na coś takiego: I OOOOO NIE. Ale w edycji twardookładkowej wróciliśmy do mojego pomysłu.
Pozostając przy porównaniach między tłumaczeniami, na przykład "Boginię bez imienia" zastąpił Pan "Bezimienną boginią". W moim odczuciu to pierwsze sformułowanie brzmi lepiej, bardziej tajemniczo, dostojnie. Tego typu zmiana nazwy własnej rzuca się w oczy. Podobnie było przy "Życzliwych", którzy stali się "Dobroczyńcami", co niejako można zrozumieć, ponieważ pierwsze określenie w naszej kulturze niekoniecznie dobrze się kojarzy. Ale na przykład "krasnale" stały się "krasnoludami", inną rasą. Można prosić o komentarz do takiego "fanowskiego czepialstwa"?
Dla mnie różnica między obiema wersjami to kwestia różnicy możliwości zawartych w obu systemach językowych: w języku polskim mamy po prostu słowo, doskonale oddające brak imienia: formuła „Bezimienny” wydaje się w naturalny sposób pasować do tej konstrukcji. Gdyby takiego słowa nie było, albo tworzyłoby ono konstrukcję rażącą sztucznością, zachowałbym konstrukcję oryginalną, tak jak choćby Sardaz Bez Skóry w „Klatce” (choć to imię nadal nieznośnie mnie uwiera; ten wariant jednak zwyciężył w konfrontacji z Sardazem Oskórowanym czy Sardazem Bezskórym – ten ostatni po prostu nieciekawie brzmi w mianowniku). Co do „Życzliwych”, to powód był dokładnie taki, jaki zasugerowałeś – trochę nam się to kojarzy... Zaś co do „krasnali” – tu z perspektywy czasu jestem gotów przyznać ci rację – krasnoludy są za bardzo tolkienowskie i dziś naprawdę nie wiem, dlaczego przyjąłem taki wariant. Mea Culpa! Choć na pewno musieliśmy na ten temat dyskutować (tylko że już nie pamiętam argumentów)…
Swoją drogą próbowałem też w jednym miejscu podmienić zbyt – moim zdaniem – zwyczajną nazwę i wymienić ją na bardziej emfatyczną, dostojną, nieco mistyczną. Chodzi mi o tytuł albumu „Gwiezdne dziecko”. Od początku trochę mi on nie leżał. Zaproponowałem takie nieco bardziej metaforyczne (bo to przecież naprawdę metafora) „Dziecię gwiazd” – „dziecię” bardziej dlatego, że „Dziecko gwiazd” jednak kiepsko po polsku brzmi, niż z powodu tej poetyckości. No i nie przeszło... pewnie właśnie przez to „Dziecię”. Może to i dobrze.
W ogóle kwestia nazw własnych w „Thorgalu” to dla mniej największy i stały problem. No, choćby Louve... Co myśmy się namęczyli, żeby znaleźć coś, co brzmiałoby po ludzku! A może Wadera? Ale co to za imię dla dziewczynki?! I jakoś za nic nie mogliśmy się zdobyć na nazwanie jej Wilczycą. To po prostu nie brzmi dobrze po polsku. A żadna „Wilczusia” czy tym podobne nie mogła nam przejść przez gardło. No i zostało, cholera...
No i ten zwyczaj niezgodnego z polskimi nawykami wymyślania imion egzotycznych, który sprawia, że co chwila mam ochotę zacząć wymyślać własne, kompletnie inne. Te wszystkie „Votiaki” i „Piery” w epizodach... kompletnie mi nie leżą. No, ale trudno, to też jakiś element „urody” tego komiksu.
Jak wygląda Pana warsztat pracy nad tłumaczeniem?
Mój warsztat ukształtował się w toku wieloletniej praktyki (zaczynałem na początku lat 90., to już ponad 20 lat...). Teraz wygląda to tak: mam taki plik tekstowy w komputerze, który nazywa się „00-makieta do tłumaczeń” – taką wstępną, pustą makietę tłumaczenia. Jest ono podzielone na plansze – standardowo od 1 do 46 (nawet dla większej czytelności oddzielam je liniami); na każdej planszy mam gotowe numerki od 1 do 10, które będą odpowiadać kolejnym dymkom. Początkowo stosowaliśmy numerację bezwzględną – od 1 do nieskończoności, ale z powodu zdarzających się często pomyłek w numerowaniu dymków już na planszach komiksowych przeszedłem na bardziej bezpieczną numerację od nowa dla każdej planszy. Oczywiście kiedy mam dłuższy komiks, mnożę sobie ilość stron (kopiując makietę jednej z nich) albo w razie potrzeby zwiększam ilość dymków na stronie do 20. Taką makietę sobie kopiuję, zmieniam nazwę i zaczynam ją dostosowywać do konkretnego komiksu.
To dostosowanie wygląda tak: przygotowuję sobie kserówki wszystkich plansz komiksu (albo dostaję je od wydawcy). To z nimi pracuję nad tłumaczeniem, a potem nanoszę na nie numery dymków odpowiadające tym z pliku tekstowego. Przy pierwszych tłumaczonych przeze mnie komiksach, kiedy ksero nie było jeszcze tak łatwo dostępnym i tanim urządzeniem, numerki nanosiłem ołówkiem na strony albumu komiksowego. Od jakiegoś czasu posługuję się zamiast kserówek skanami (jeśli nimi dysponuję) – to bardzo ułatwia pracę, bo odpada wkurzające wachlowanie papierami i łatwiej robić tłumaczenie np. w pociągu (to dla mnie świetna okazja do nadgonienia roboty bez marnowania czasu... żebyż tylko wszędzie w wagonach były gniazdka do prądu, to w ogóle nie martwiłbym się narastającym chaosem na kolei...). Czasami, w wyjątkowych przypadkach, jeśli nie mam jeszcze plansz komiksu, posługuję się jego oryginalnym scenariuszem (to głównie w przypadku serii „Thorgalowych”)... No dobra, mam „surową” makietę tłumaczenia i plansze komiksu. Teraz dostosowuję makietę do tłumaczonego właśnie komiksu, dopasowując numerki w pliku do kolejnych dymków komiksu (czyli wykasowując zbędne numerki lub dodając kolejne, jeśli jest ich na planszy szczególnie dużo); zaznaczam sobie dla wygody bloki dymków, znajdujących się na poszczególnych kadrach, oddzielając je pustymi wersami. Dzięki temu wizualnie mam orientację, w którym miejscu planszy znajduję się podczas tłumaczenia. Dodatkowo w trakcie tej czysto mechanicznej pracy wypełniam sobie częste w komiksach mniejsze dymki (typu: TAK!, DZIEŃ DOBRY!, CO SŁYCHAĆ? itp.), onomatopeje, wykrzykniki i pytajniki... Czasem od razu tłumaczą całą planszę, jeśli ma niewiele w miarę krótkich dymków o klarownej, nieskomplikowanej treści. To tworzy dla mnie w tekście tłumaczenia punkty orientacyjne i miejsca oddechu podczas dalszej pracy.
Ułożenie takiej makiety całego albumu idzie szybko, ale i tak zajmuje trochę czasu i jest nużące. Jeśli nie gonią mnie terminy, odkładam komiks, a kiedy zabieram się do niego znowu, ze świeżymi siłami, mam już materiał z cząstkowym tłumaczeniem. Teraz już tłumaczę po kolei kolejne strony. Tu już zazwyczaj mam pod ręką (tj. na pulpicie komputera) komputerowy słownik francusko-polski (bardzo wygodny, choć czasami niewystarczający), a jeśli jestem w domu – to także papierowy dwutomowy Wielki Słownik Francusko-Polski (kupiłem go sobie w początku lat 80. i do dziś stanowi dla mnie nieocenioną pomoc); czasami też sięgam do słownika idiomatycznego, choć sporo idiomów można znaleźć w Wielkim Słowniku. Wszystko to oczywiście na wypadek, gdybym trafił na sformułowanie, które nie do końca rozumiem, nie jestem pewien znaczenia lub po prostu chcę sprawdzić, czy dobrze je pamiętam. Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy żaden słownik nie załatwia sprawy: wtedy zaczyna się szukanie w Internecie, tropienie nieuchwytnych znaczeń itp., aż po konsultacje z ludźmi, którzy znają język lub realia, których potrzebuję, lepiej ode mnie.
Trafiają się komiksy, kiedy do tłumaczenia muszę obłożyć się różnymi innymi tekstami; w „Thorgalu” jest to najczęściej mitologia skandynawska lub – od czasu do czasu - książki o Wikingach. Czasem trzeba znaleźć polski odpowiednik francuskiego źródła cytatu, czasami trzeba zabrać się za tłumaczenie fragmentu tekstu z innego języka (jeśli umieszczone w komiksie tłumaczenie francuskie niezbyt odpowiada innojęzycznemu oryginałowi). W przypadku tłumaczonego nie tak dawno albumu Bilala, wykorzystującego fragmenty „Romea i Julii” Szekspira musiałem mieć pod ręką trzy teksty: angielski oryginał (no dobra, tę uwspółcześnioną wersję) Szekspira, konkretne tłumaczenie francuskie, z którego korzystał Bilal, no polski przekład – też musiałem wybrać jeden z wielu. A potem było nieustanne bieganie od jednego do drugiego... Jednym słowem, okropna dłubanina...
Zazwyczaj jednak po prostu posuwam się do przodu dymek po dymku, kadr po kadrze, plansza po planszy... dopóki nie zaczynam się męczyć. Wtedy często przeskakuję bardziej przegadane partie i tłumaczę te z mniejszą ilością tekstu, czasem kilka plansz z końca... I odpuszczam. Następne podejście, ze świeżymi siłami, zaczynam więc od tych długich dymków i pełnych dialogów scen. Jak się dobrze zorganizuję, tłumaczenie 46-planszowego komiksu potrafię zrobić w wersji „surowej” w 3-4 posiedzeniach. Czasami fragmenty, bardziej wymagające szperania, sprawdzania w źródłach i pomocach odkładam na kolejne podejście; w pewnych sytuacjach sprawdzanie jakiegoś szczegółu czy faktu potrafi zając cały wieczór czy nawet parę dni, jeśli trzeba przekopać się przez jakieś większe ilości tekstów. Tak czy owak, w końcu komiks jest przetłumaczony, i... odkładam go na chwilę, jeśli mogę.
A potem jest najbardziej żmudna i odpowiedzialna część – redakcja i korekta: możliwie najbardziej uważnie, po kolei, czytam cały komiks w tłumaczeniu, porównując tekst z oryginałem. Wtedy robię poprawki redakcyjne, nadając tekstowi bardziej „polski” kształt, sprawdzając, czy czegoś nie przegapiłem lub nie pokręciłem; jeśli komiks należy do serii, sprawdzam z wcześniejszymi epizodami spójność nazw, imion, cytatów i nawiązań itp. To chyba najbardziej męczące zajęcie, głównie dlatego, że czasami człowiek utyka na jakimś prostym sformułowaniu, żmudnie szukając dla niego optymalnej postaci tekstowej. Nie zawsze udaje mi się osiągnąć dokładnie taki skutek, jaki bym chciał. Na szczęście są jeszcze redaktorzy, którzy po tym, jak już dostaną ode mnie tekst tłumaczenia, robią ponownie to samo. Ponieważ oni nie mają w pamięci tekstu pierwowzoru, łatwiej im wychwycić miejsca niejasne, wymagające poprawki. Bardziej radykalne zmiany konsultujemy, by wybrać najlepsze rozwiązanie (choć bywały w mojej „karierze” i okresy, kiedy poprawki redaktorskie wprowadzano już bez mojego udziału). Czasem trzeba pewne decyzje podjąć wspólnie, zwłaszcza gdy chodzi o brzmienie imion, tytułów czy nazw. Czasami też redaktorzy wyłapują różne moje buraki translatorskie (a zdarzają mi się, i owszem, i to czasami bardzo głupie i oczywiste, kiedy mój umysł ogarnia jakaś „pomroczność jasna”) i robię jakiś kardynalny błąd lub nie wyłapuję jakiegoś niuansu, na który należałoby zwrócić uwagę. Najbardziej nie lubię sytuacji, kiedy po jakimś czasie mnie samemu w przebłysku olśnienia pojawia się oczywiste rozwiązanie czegoś, co pierwotnie przegapiłem lub czego nie potrafiłem zadowalająco rozwiązać.
Aha, na tym końcowym etapie wpisuję numerki dymków na kserówkach, żeby składacze wiedzieli, gdzie co włożyć. Przy tej okazji też raz jeszcze sprawdzam, czy czegoś nie pomyliłem czy zgubiłem. Potem to wszystko hop! Do koperty i na pocztę, często razem z umową
No i tak to z grubsza wygląda. Przepraszam, że tak drobiazgowo i nużąco to opisałem. Może powinienem zacząć od ostrzeżenia, że ta część tekstu może zainteresować najwyżej tych, którzy sami próbują tłumaczyć, żeby mogli sobie porównać swoje metody pracy z moimi. Tak czy owak, opisana tu metoda wydaje mi się naprawdę efektywna i pozwala mi w miarę szybko i sprawnie tłumaczyć komiksy.
I jeszcze ps.: nie stosuję jednej z technik, pomocnych przy ostatecznej redakcji tekstu, jaką jest głośne czytanie sobie (czy innym) tekstu po to, aby posłuchać, czy brzmi on odpowiednio. No, czasami zdarza mi się czytać taki tekst na spotkaniu Rzeszowskiej Akademii Komiksu (kiedy puszczamy sobie „komiks z lektorem”), ale wtedy zazwyczaj raczej wyłapuję pomyłki i niekonsekwencje, a nie zastanawiam się nad brzmieniem tekstu. Za to raczej podczas finałowej redakcji w pewnym sensie wyobrażam sobie poszczególne kadry i sceny w komiksie, jak będą odbierane i jak będzie w tym „leżał” przetłumaczony przeze mnie tekst. Prawdę mówiąc, komiks nie jest, moim zdaniem, tekstem przeznaczonym do głośnego czytania i zazwyczaj takie „udźwiękowione” komiksy po prostu mnie drażnią.
Czy dostaje Pan do tłumaczenia komiksy, które de facto nie są jeszcze narysowane do końca?
To akurat regularnie zdarza mi się przy nowych albumach serii „Thorgal” i „Światy Thorgala”, które Polska wydaje jednocześnie z wydaniem oryginalnym. Często pracuję wówczas w oparciu o scenariusz, czasami jeszcze podlegający korektom, co daje mi unikalną okazję obserwowania kierunków zmian i modyfikacji niektórych wątków czy tekstów. Niestety nie czuję się upoważniony do publicznego zdradzania takich tajemnic warsztatu, więc wybaczcie, że nie znajdą się tu frapujące przykłady tych procedur (a było ich parę ).
Oczywiście zawsze muszę – nawet w ostatniej chwili – móc sprawdzić zgodność takiego tłumaczenia z ostateczną wersją komiksu oryginalnego.
Czy zdarza się, że kombinuje Pan, jak tu zmieścić tekst w dymek?
Nie tak często, jak się wszystkim pewnie wydaje. Na pewno nie przymierzam każdego tekstu do odpowiadającego mu dymka. Tym zajmuje się redakcja we współpracy z ludźmi od DTP w wydawnictwie. Oczywiście gdyby to na mnie spadło zadanie wklejania polskich dymków w komiks, musiałbym i nad tym popracować. A te wypadki, kiedy muszę to uwzględniać, to szczególnie małe dymki, najczęściej zawierające jedno słowo lub krótkie wyrażenie, którego polski odpowiednik za diabła nie zmieści się w przydzielonym mu miejscu. Wtedy staram się dobrać jakiś ekwiwalent odpowiednich rozmiarów.
Zdarzyła się Panu kiedyś jakaś śmieszna sytuacja w trakcie tłumaczenia?
Śmieszna to raczej nie... Żenująca, owszem. Czasem jej negatywnym bohaterem jestem ja (kiedy przegapię coś szczególnie rażącego), ale nie mam zamiaru się do takich sytuacji przyznawać, bo mi wstyd. Czasem za to udaje mi się przyłapać na wpadce czy niedoróbce twórców komiksu czy tłumacza wersji francuskiej, jak mi się zdarzyło np. w przypadku komiksu Juana Gimeneza „Czwarta siła”, gdzie we francuskim przekładzie znalazło się słowo „patetyczny”, które w hiszpańskim oryginale brzmiało bodajże „patetico”, co znaczy „żałosny” (sprawdziłem, żeby się upewnić, że dobrze się domyślam). Ale generalnie tłumaczenie komiksów to nie jest zajęcie, przy którym mogłoby się zdarzyć cokolwiek zabawnego.
A, jest jeden drobiazg, o którym przy tej okazji mogę wspomnieć. Mam na myśli wielokropki. Używam ich w tekstach moich komiksów nagminnie i wiem, że są ludzie, których to okropnie drażni... No bo w literaturze polskiej wielokropków używa się raczej oszczędnie. Więc i niektórzy korektorzy w wydawnictwach wykreślają z tłumaczonych przez mnie tekstów te niepotrzebne naddatki.
Tylko że ja w tłumaczeniach świadomie zachowuję tę interpunkcyjną nadekspresję pierwowzorów, tak samo jak z premedytacją stosuję ją we własnych komiksach. Bo dla mnie jest ona jedną z cech specyficznych komiksowego użycia tekstów słownych, graficznym znakiem ich żywego, dialogowego charakteru, konwencją, którą wypracował klasyczny komiks frankofoński w pewnej swej odmianie (tu polecam zwłaszcza „Blueberry’ego” do scenariuszy Charliera). W niektórych komiksach tej szkoły niemal każde zdanie dialogów kończy się wielokropkiem, pytajnikiem, wykrzyknikiem lub kombinacją powyższych. Ich usunięcie czyni z tekstu literacko gładką wypowiedź... ale czy tak to właśnie ma w komiksie wyglądać? I nie chodzi mi o to, że taki tekst jakoś inaczej się artykułuje przy głośnej lekturze. Powtarzam: komiks dla mnie jest z natury tekstem do czytania „sobie”, oczami, a nie na głos na użytek innych, zaś wszystkie te zbitki znaków interpunkcyjnych są graficznymi, a nie wokalnymi sygnałami ekspresji. Podobnie zresztą jak onomatopeje, które czasami po prostu nie dają się sensownie wyartykułować, ale za to jak wyglądają!
Czy jako tłumacz uważa Pan, że van Hamme używał w "Thorgalu" specyficznego języka?
Dla mnie język „Thorgala” jest przede wszystkim komunikatywny, klarowny i pozbawiony jakichkolwiek ozdób. Znam sporo tekstów o wiele bardziej wyrazistych stylistycznie, specyficznych, trudnych w tłumaczeniu, nad którymi przyszło mi pracować. Van Hamme nigdy nie wahał się stosować np. formuł typu „nie ma minuty do stracenia!”, czy „kilka godzin później”, co Artur Szrejter skrupulatnie poprawiał mi na „chwile”. Ale też van Hamme nie próbuje nadmiernie uwspółcześniać języka; jest on, można powiedzieć, obojętny stylistycznie. No, może jest trochę za bardzo – jak dla nas – skomplikowany składniowo, co ma raczej związek ze specyfiką języka francuskiego niż wynika ze specyficzności stylu autora „Thorgala”. Trudno mi sobie przypomnieć sytuacje, kiedy musiałbym oddawać jakieś gry słów czy finezyjne koncepty językowe. Ten komiks zawsze opierał się bardziej na akcji i fabule, niż na gadulstwie dialogów.
Czy Yves Sente posługuje się innym językiem, czy faktycznie próbuje naśladować van Hamme'a?
Nie sądzę, aby chodziło tu o naśladowanie van Hamme’a. Utrzymanie się w pewnej stosowanej w serialu konwencji stylistycznej jest koniecznym warunkiem jego kontynuacji. Mając możliwość wglądu w scenariusze Yves’a Sente’a widzę, jak stopniowo redukowane są rozmiary dialogów i upraszczana jest ich składnia – także przez niego samego. Chociaż moim zdaniem ciągle jeszcze zdarza mu się niepotrzebnie opowiadać w dialogach rzeczy, które mają zapewnić zrozumiałość historii przez czytelników o baaaardzo małym rozumku. A może właśnie takie warunki powinny te dialogi spełniać?...
Podoba się Panu to, jak Sente prowadzi serię?
Kontynuacja takiej serii to nie lada wyzwanie i wygląda na to, że wydawcy nie udało się znaleźć alternatywy dla propozycji Yves’a. Widać, że Yves ma w głowie bardzo rozbudowany i długofalowy plan kolejnych posunięć, co widać nie tylko po rozmiarach opowiadanej właśnie historii poszukiwań Aniela i realizowania przez Jolana jego „nadzwyczajnego przeznaczenia”, ale i po ścisłym wiązaniu kolejnych spin-offów z główną serią. Czy taki kierunek mi się podoba? Jestem tu mocno nieobiektywny, więc postaram się wyważyć opinie. Z jednej strony Yves zgrabnie rozwinął i pozaplatał wątki, które dostał w spadku po van Hamme’ie (zwłaszcza rodowód Kriss i Aniela i dalsze losy Jolana) i naprawdę napracował się, aby stworzyć opowieść o wyrazistym ukierunkowaniu i odpowiednim potencjale fabularnym. Z drugiej... przyznam, że byłem zaskoczony tym, w jakim stopniu Yves wplątał w swoją intrygę Asgard i jego mieszkańców. Do tej pory pojawiali się oni sporadycznie, ingerując w losy bohaterów w ważnych momentach historii. Teraz dostaliśmy w komiksie uderzeniową dawkę bogów i ich sprawek. Dla mnie jest to takie trochę amerykańskie podejście do serii komiksowych: kiedy pojawia się w nich nowy scenarzysta, musi zaistnieć jakimś mocnym uderzeniem: zabije jakiegoś bohatera albo przywoła jakiegoś potężnego złoczyńcę... Tu mamy konflikt z udziałem bogów, a w perspektywie „superquest”, mający ocalić świat Wikingów. Jednym słowem: same atuty. Tylko zastanawiam się, co czeka świat Thorgala, kiedy misja Jolana dobiegnie końca. To już z pewnością nie będzie ten sam świat. Jak się w nim znajdą bohaterowie? Zobaczymy.
Mam trochę zastrzeżeń do różnych rozwiązań fabularnych: a to, że historia Jolana i jego „supergrupy” zbyt przypomina zręcznościową grę komputerową. A to, że „ożywienie” Kriss od razu można uznać za nieodwołalne i wszyscy wiemy, że cały sąd Walkirii to pic na wodę. Znalazłoby się jeszcze kilka konkretów, ale nie chcę ich tu wymieniać, bo wyjdę na czepialskiego zazdrośnika. W ogóle to bardzo łatwo tak sobie krytykować. Ale jest na to prosta odpowiedź: spróbuj sam zrobić to lepiej! Dopiero wtedy widać, jakie to trudne...
A jak tłumaczyło się Panu Yanna? To nowy scenarzysta, dopiero wchodzący w świat Thorgala.
Yann jest świetnym scenarzystą i znam oraz lubię kilka jego innych komiksów. Tutaj, tak jak Sente, trzyma się thorgalowskiej konwencji i chyba dobrze sobie radzi. Ja nie miałem z tłumaczeniem tego komiksu żadnych problemów. Co do fabuły, też chyba wyszła jak należy. Ciekaw jestem ciągu dalszego wymyślonej przez niego historii. Zła Louve? To może być ciekawe...
Jest natomiast Yann twórcą pierwszego poważnego wyłomu w przyjętej w „Thorgalu” konwencji. Jako pierwszy (jeśli się nie mylę) pozwolił sobie na wyraźne mrugnięcie okiem do czytelnika, wprowadzając wzmiankę o kowalu Lanfeustsonie. Przed nim nigdy się takie zabawy w „Thorgalu” nie zdarzały. Nawet van Hamme, który w „XIII” wraz z Vance’em nieustannie bawił się w rozsiewanie wizualnych aluzji do swojej postaci i nazwiska, tu utrzymywał pod tym względem pełną czystość... Trochę się boję, co będzie dalej...
Czy w ogóle rozwijanie "Światów Thorgala" to dobry pomysł?
Moim zdaniem tak, bo tkwi w tym ogromny potencjał fabularny, no i jest to nie lada wyzwanie dla scenarzystów. Oczywiście można to zrobić dobrze lub kiepsko, ale jeśli wszystko dobrze pójdzie, parę postaci może dorobić się wcale sporej własnej niezależnej biografii.
Jednoplanszówka „Kriss” była dla mnie okazją do wskazania potężnego potencjału, jakim był fakt związku (także fizycznego) Thorgala i Kriss. Dla mnie było od początku oczywiste, że z tego związku musi urodzić się dziecko, które w mojej wyobraźni mogłoby stać się dla Thorgala takim Mordredem – synem i przeciwnikiem zarazem. Cała reszta to już była po prostu zabawa, a Wędrowca z przyszłości dodałem, bo wprowadzenie tego urządzenia do świata Thorgala mocno mnie wówczas frustrowało. Z nim można już naprawdę zmieniać, co się komu żywnie podoba, jeśli tylko scenarzyści się na to uprą...
A co do dziecka Thorgala i Kriss – potem pojawił się Aniel i jego historia. Chyba nie do końca była to realizacja mojej hipotezy i raczej zapewne nie możemy liczyć na poprowadzenie historii w tym kierunku. Choć kto wie, trochę jeszcze przed nami.
Co do innych tego typu pomysłów, to – choć w komiksach serii sporo jest miejsc, które warto by wyjaśnić – do momentu uruchomienia fali spin-offów raczej nie próbowałem się na poważnie zastanawiać nad takimi sprawami, jak np. dzieje Shaigana Bezlitosnego, młodość Arguna Drewnianej Nogi, różne luki w biografii Kriss, dalsze dzieje nadliczbowego Jolana itd. A teraz to zabrali się za to inni, i te puste miejsca jedno po drugim znikają.
Czy byłby Pan skłonny napisać scenariusz do któregoś ze spin-offów "Thorgala"?
Prawdę mówiąc już ze trzy lata łażę z pomysłem, nawet powoli w nim dłubię, ale ponieważ nie wisi nade mną żaden dedlajn, nie mam motywacji, żeby usiąść i napisać to do końca. Główny problem leży w tym, że trzeba napisać pilota, który kompletnie odstaje od realiów „Thorgala”, a ja ciągle jeszcze nie mam dopracowanych kilku elementów układanki... która musi być bardzo precyzyjnie zaprojektowana. Nie chcę się przedwcześnie publicznie zwierzać z pomysłu (choć już kilku osobom go opowiedziałem, taka ze mnie papla); jeśli jakimś cudem uda mi się napisać go do końca, a potem mi go odrzucą (co jest wielce prawdopodobne), chętnie wrzucę go w Internet, o ile nie będzie to jakoś strasznie naruszało praw autorskich.
Mogę tylko powiedzieć, że pomysł jest bardzo konkretny i gdyby przeszedł, spokojnie mnożna z niego wyprowadzić kompletnie niezależną serię komiksów.
Niedawno Egmont wydał pierwszą część nowelizacji "Thorgala". Dlaczego to nie Pan zajął się tłumaczeniem tej książki?
Bo mi jej nie dali, po prostu. Gdybym dostał, na pewno bym przetłumaczył.
Czytał ją Pan? Jakie jest Pana zadanie na temat pomysłów Amelie Sarn?
Ponieważ jest to przede wszystkim literacki wariant opowieści znanych z komiksu, nie miałem dość silnego bodźca, aby zabrać się za czytanie. Książkę kupiłem, a teraz leży i czeka na swoją porę do lektury. Może trochę się boję, że się rozczaruję... Ale na pewno w końcu przeczytam.
Podziela Pan opinie wielu fanów, że "Thorgal" powinien skończyć się na albumie... "Wilczyca"? A może ostatnia powinna być... "Klatka"?
A co to, „Strażniczka Kluczy” Wam się nie podoba?... to znaczy zdaję sobie sprawę, że to od jej zakończenia i kretyńskiej decyzji Thorgala („kocham cię, Aaricio, i właśnie dlatego muszę was opuścić”) zaczęły się dziać w serii dziwne rzeczy. Ten efekt – czasowe odseparowanie Thorgala od rodziny – można było równie dobrze osiągnąć, po prostu wysyłając go w jakiś ważny quest, więc to jeszcze nie był dramat. Potem jednak mieliśmy utratę imienia i pamięci, lata Shaigana, zamieszanie z wygnaniem Aaricii (to akurat był wcale ciekawy pomysł) interwencję gości z przyszłości (tu już van Hamme trochę, moim zdaniem, zaryzykował), wreszcie – po ponownym połączeniu rodziny, całą tę podróż na południe... Były w tym pomysły bardzo fajne i bardzo ryzykowne. Nigdy jednak nie uznałbym, że serię należy kończyć. Zawsze chciałem zobaczyć dorosłego Jolana (jak sobie poradzi z supermocą transformacji materii?), Louve jako śliczną i charakterną nastolatkę, Thorgala jako starzejącego się faceta... Cały problem oczywiście tkwi w fajnych pomysłach na kolejne fabuły, a z tym naprawdę nie jest łatwo. Jednym słowem; rozumiem tego rodzaju rozważania (i ukrytą pod nimi krytykę ewolucji serii), ale sam z pewnością bym na żadnym z wspomnianych albumów jej nie kończył. Po prostu, gdyby to jakimś cudem ode mnie zależało, inaczej bym ją poprowadził. Wcale nie jest powiedziane, że lepiej. Inaczej.
Który z albumów jest Pana ulubionym i dlaczego?
Na pewno „Łucznicy” – to po prostu klasyk i pojawia się w nim Kriss; poza tym cała seria „indiańska” – to taki piękny, pełen rozmachu quest... No i „Władca gór” – za fikuśną konstrukcję... No i „Wilczyca” – taka mocna opowieść o zemście... No i „Alinoe” – świetny kameralny horror... No i „Strażniczka kluczy” (oczywiście z wyjątkiem zakończenia) – też fajny pomysł wyjściowy na ponowne wykorzystanie znanych już postaci. No i parę nowelek z „Gwiezdnego dziecka” i „Aaricii” (swoją drogą szkoda, że nie ma już pretekstu do pisania takich krótkich form).
Jak widać, okres między „Alinoe” a „Strażniczką” jest dla mnie „złotym okresem” serii. Chyba nie tylko dla mnie...
Witam,
OdpowiedzUsuńniezwykle ciekawy wywiad z Panem Wojtkiem Birkiem. Tak naprawdę on też tworzy pewną, małą cząstkę tego całego Universum Thorgala.
Zawsze interesowało mnie w jaki sposób są tłumaczone Thorgale, na ile są wierne oryginałowi. Ta ciekawość wzrosła z pełną reedycją całej serii przez Egmont. (nie podoba mi się jedynie, że liternictwo jest pisane z komputera czcionką "comisc sans". Moim zdaniem powinno być ręczne).
Szczególnie ciekawy jest dla mnie wątek imion. Pamiętam, gdy przeczytałem pierwszy raz egmontowską "Strażniczkę kluczy", to rzuciły mi się od razu w oczy odmienione imiona "Kashhan z Urizden" i "Vlisung z Nichor". Osobiście uważam, że pisownia z tłumaczenia Orbity byłą ciekawsza, bo dawała dodatkowy posmak części świata z jakich pochodziły te postacie (d`Urizden, de Nichor).
Pana Birka pamiętam także jako osobę z Festiwali Komiksu, gdy opowiadał o Westernie, lub ostatnio, gdy przeprowadzał wywiad z Mistrzem Rosińskim. Na tym ostatnim spotkaniu miałem przyjemność zadać pytanie jako pierwszy.
Cieszę się, że na blogu "Thorgalverse" znalazło się miejsce na wywiad z Panem Birkiem.
Pozdrawiam.
Napiszę prostym językiem: Mam nadzieję, że chrześcijanie rozwalą Jolana i resztę tych power rangers, bo mnie strasznie ta ekipa drażni. Dobrze, że bohaterem "Statku miecza" została Free Willy a nie Jolan. Mam też nadzieję, że na końcu kolejnego tomu, spod lodu nagle wyskoczy orka i zeżre blondaska jednym głośnym "chrup".
OdpowiedzUsuńThorgal to nie Amerykańscy Bogowie Gaimana, żeby do niego wprowadzać wątek istnienia Bogów, dzięki ich wiernym. Chrześcijaństwo zatriumfuje i znikną Bogowie Asgardu. No pięknie, ale syf:/
Wielki respekt dla Kuby i Wojtka za ten nie wywiad-rzekę, a wywiad-Missisipi i to niezmiernie ciekawy! Pozdrowionka!
OdpowiedzUsuń